poniedziałek, 9 maja 2011

Trochę czajna, trochę kuki


Możecie prowadzić blog na praktykach, nie będziecie musieli wysyłać do każdego tyle mejli! – powiedziała E., prowadząca spotkanie organizacyjne aplikujących na praktyki AIESEC.


Pomyślałam sobie, że jakkolwiek strasznie to brzmi, jednak nie jest to głupi pomysł. Myśli o blogu już dawno chodziły mi po głowie, jednak gdy akurat nadarzyła się okazja, żeby wyjechać na praktyki do Chin uczyć języka angielskiego, uznałam, że dawałby mi on możliwość łączenia tu moich trzech miłostek – angielskiego, uczenia angielskiego i... jedzenia. Mam wielką ochotę poznać kuchnię chińską! Na miejscu. Chciałabym też pisać o samym kraju, ludziach, uczniach... W jaki sposób są inni od nas. Może nie są? Nie wykluczam jednak możliwości, że blog będzie o wszystkim. Bo wszystko pasuje! W końcu everything’s made in China, right?

Wylatuję już dziś. Mam odbywać praktykę w Chongqingu, mieście portowym w środkowych Chinach, liczącym 32 miliony mieszkańców i rozwijającym się w zastraszającym tempie. Jeszcze do niego wrócimy. (Tak, jestem more than excited.)

Ostatnio ktoś mi przypomniał, że jak byłam mała, to przecież nazywali mnie małą Chinką. Przez bardzo ciemne i nieco skośne oczy, które wtedy, przy białych włosach i mojej mikrej posturze były od razu zauważane i namiętnie przez rodzinę komentowane (dorośli, pamiętajcie: ostrożnie przy dziecku z żartami – jeśli się mu powtarza nawet coś tak absurdalnego, jak to, że chyba ma brudne te oczy, ono naprawdę w końcu dopuści się próby ich umycia). Kiedy zapytałam tatę, dlaczego tak wyglądam, powiedział, że to przez to, że mama gdy była za mną w ciąży jadła bardzo dużo ryżu...

I tak oto wracam do domniemanych korzeni!

Pomimo tego wszystkiego, co słyszy się o Chinach, polityce, mentalności ludzi i superkonsumpcyjnego ducha, mam szczerą nadzieję dotrzeć głębiej. Czasem jest tak, że im więcej dowiadujemy się o danej rzeczy, tym bardziej jesteśmy nieszczęśliwi. Myślę, że wtedy należy dowiedzieć się jeszcze więcej, i dotrzeć do dobra. Mam nadzieję poznać entuzjastycznych, pragnących się rozwijać ludzi i dzieci pełne radości i indywidualności. Może jednak prócz tłumu spieszących do pracy przechodniów uda mi się spotkać też dziadków grających w szachy lub go za szybą cichej kawiarni.

Samolot odlatuje za jakieś 3 godziny.

(Wszystko,co tu przygotowałam przed wyjazdem może jednak zamieszczę na blog, jak dotrę na miejsce.)

Przez ostatnie dni powoli żegnałam się z moją rzeczywistością. W końcu wrócę tu dopiero za 9 miesięcy. Chodziłam po Poznaniu trochę bez celu i o nic się nie martwiąc. Podziwiałam budynki, rośliny i ludzi tak, jakbym była tu pierwszy raz. Jeszcze bardziej zauważyłam wiele cudów. Parki, ławki, latarnie. Kamienice i ich balkony, balkony, balkony. Tyle ich tu, i wszystkie różne. Kościoły. Ulice pachnące papierosami i pośpiechem. Angielski słyszany w centrum weekandami. Kocie łby na starym rynku i tysiące zdezorientowanych szpilek: mam nadzieję, że blisko postawiłeś to auto? 

Przyzwyczajałam wzrok do turystycznego patrzenia.

A w domu... głaskałam, tuliłam i mówiłam do mojego psa częściej i więcej, niż zazwyczaj.

Będę tęsknić. I będę pisać! Także mejle.






I jeszcze...

Kicin



A tam...
Pożegnalny sercelampion, od Siostry