wtorek, 21 czerwca 2011

O tym, jak chciało mi się siku i nie poszłam

Wiem, miałam przytoczyć tu historię chińskiego-niechińskiego ciasteczka z wróżbą, napisać i pokazać, co ugotowałam, upiekłam i sobie wyobraziłam przed wyjazdem, ale... dopiero co wróciłam z piwa (najpierw schody nad Jangcy z koncertem disco-deathmetalowej gitary elektrycznej + wstawek na melodię "Frere Jacques" i udawanie, że to nadwarciańska trawa z gitarą brzdękającą prosty Dżem, potem CC Park - bo miał w nazwie park - i tu właśnie się wszystko zaczęło) i...

Tak bardzo chciało mi się tam siku! W CC Park, do którego poszliśmy po tym, gdy nad Jangcy zaczęło lać i deszcz zmył nawet wyprzedzających epokę o co najmniej kolejne dwadzieścia muzykantów, a pobliski Irish pub miał tyle wspólnego z Irlandią, co... o, Chinese fortune cookie z Chinami!

I nie poszłam. Nie mogłam, bo Sh., którego poznałam w tej małej magicznej enklawie, który mocno uściskał moją dłoń na powitanie i którego ręce szły potem dokładnie w parze z tym, co i jak mówił - a mówiło sztukach walki - było tak zniewalające, że nie mogłam.

I słuchałam. Sh. jest czarny. Piszę to, bo ów kolor pojawiał się często w naszej rozmowie - tego, ile go nauczył, nie muszę wspominać, bo to oczywiste, że rasizm i, co za tym idzie, dosłowna walka o przetrwanie istniały i istnieją obecnie być może jeszcze na większą skalę. Wyjechał ze Stanów jak miał 19 lat i od tamtej pory był chyba wszędzie. Pracował jako nauczyciel sztuk walki, a do Chin przyjechał, żeby nauczyć się samemu przeżywać je bardziej spirytualnie. Mniej więcej.

Sposób, w jaki opowiadał o taichi, jego zaangażowanie, wiedza, poświęcenie, pełny, odśrodkowy dobry nauczycielizm i, oczywiście, ręce... był wstrząsający.

Opowiadał o korzeniach i symbolach. Mnichach i oddychaniu. O tym, jak to zmienia ludzi. Jeśli obydwaj trenowalibyśmy przez trzy lata - ty karate a ja taichi - ty oczywiście byś mnie pokonał. Gdybym jednak wrócił za pięć lat, nie miałbyś szans. Mógłbym zrobić z tobą wszystko, a ty byś o tym wiedział. Podobno taichi daje tzw. spojrzenie tygrysa - naturalnie uczy, jak zadawać fizyczny ból i się bronić, ale przede wszystkim wpływa na pewność siebie, która z kolei nie pozostawia w psychice miejsca na jakąkolwiek wątpliwość co do twojej wielkości, złączenia ze wszechświatem. Dlatego niezależnie, jak osoba, z którą masz walczyć wygląda, na ile jest silna i jak długo trenowała, podda się przed samym twoim wzrokiem. Dzięki energii, którą od niej zabierasz przez gesty, siłę ducha i właśnie spojrzenie. Dlatego prawdziwi wojownicy taichi potrafią rozgromić przeciwnika już na samym początku, bez dotyku. Podobno, jeśli trenujesz regularnie, codziennie, rano i wieczorem, czujesz słońce i wszystkie inne gwiazdy w sobie.

Sama się sobie dziwię, że to mnie tak ujęło. Z drugiej strony, to po prostu takie życiowe - czysta psychologia - i piękne ręce.

I kolejna rzecz, której mogą nauczyć Chiny.

Historia o taichi jest jednym z tych obrazów (jak ta dziewczynka przenoszona tradycyjnie na rękach - zapewne babci - przez przejście dla pieszych, z którą nie mogłyśmy przestać się na siebie patrzeć, albo ten dziki kot, albo chiński uliczny sprzedawca z popularną belką na plecach i dwoma koszami po obu stronach, jedyny schodzący ze szczytu schodów, albo...), które nie zmieściłyby się w pudełku aparatu. Nadjangcyjska opowiastka natomiast, kiczowata acz (lub też właśnie dlatego) tak przyjemna, odnalazła się tam znakomicie.



I inny wieczór. Ale podobny, tak jak wszystkie wieczory, wszystkie ulice i większość ludzi. NIE wszyscy.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Żyję

Żyję.

Bez Internetu też można! Miałam wprawdzie do niego od czasu do czasu dostęp, ale co to za kontakt ze światem bez blogspotu, youtuba, google, facebooka, imdb i innych?... Jednak w końcu doczekałam się sieci w mieszkaniu (tu wszystko tak długo trwa... i nigdy nie wiadomo nic na pewno) i z pomocą magicznej furtki zamierzam wrócić do świata żywych naprawdę!

(W rzeczywistości to sobie dopiero pożyłam ostatnio. Nawet nie miałabym ostatnio zbyt dużo czasu pisać, czytać czy słuchać siedząc przed monitorem.)

A więc jestem tu, w mieście pełnym ludzi, szczerych uśmiechów i uśmiechów do białej twarzy, nakażdymkrokowych ciekawskich i podekscytowanych „hello”, brudu, smogu i jedzenia, jedzenia, jedzenia. Jedzenia tak pysznego, że ciężko mi będzie je choć w części tu opisać. Zanim jednak zacznę pisać cokolwiek, chciałabym cofnąć się do nie opublikowanych postów, które jeszcze stworzyłam w Polsce. I tak jeszcze nie wiem, od czego miałabym zacząć opowiadanie Chin.

Więcej opublikuję niebawem. Dziś już strasznie chce mi się spać. Jest już pierwsza a rano zajęcia w przedszkolu! A tam się nie da odpocząć. :) Tak więc, żyję – i pozdrawiam!

PS Parę obrazów: sacrum&profanum czyli ukryta świątynia, góry w mieście gór (i mostów!) - tu naprawdę się NIE DA jeździć rowerem, dzieci podczas przerwy i... herbata namiętnie pita z uroczych przenośnych kubeczków.