czwartek, 14 lipca 2011

W końcu

W końcu stąd jadę!

Jeszcze nic tu nie pisałam o Chongqingu, w którym mieszkam, ale... jego jedna, ta najbardziej przytłaczająca strona sprawia, że za wszelką cenę chce się zobaczyć coś więcej. Chiny z obrazów w naszej głowie - pełnych poezji, ciszy, herbaty, gór i... prawdziwego nieba. Wreszcie!

(I PAND! Nie mogę się doczekać pand! W Chengdu, stolicy prowincji, jest ich wielki rezerwat! Podobno one cały czas albo śpią, albo jedzą, albo się biją! Czuję, że się zaprzyjaźnimy.)

Do zobaczenia po powrocie, za jakiś tydzień. Będę robić dużo zdjęć i, jak zawsze, dużo pisać w głowie. Postaram się większością podzielić na blogu. Wiem, że pewnie nie będzie to żadna dzika wyprawa, bo ze względu na pracę nie załapałam się na wyjazd na Południe, które jest naprawdę piękne (zostały mi tylko zdjęcia do smutnego oglądania) i jadę tylko na Zachód (prowincja Syczuan), ale... też nie będzie to Chongqing! O którym również napiszę po powrocie - a jest dużo do opowiadania.

Komu w drogę... (jeszcze nie jestem spakowana!)

wtorek, 12 lipca 2011

Kraj z metek na ubraniach



Chiny.

"Przyjechałaś ze swoim europejskim wyobrażeniem świata i całym systemem wartości, a nie powinnaś się tu niczemu dziwić" - odrzekł ostatnio G. na moje oburzenie, które dosłownie na sekundę, acz dosadnie wymsknęło się wyrazowi twarzy (bo ja WIEM, że tu nie jest tak, jak TAM, a TAM nie jest tak, jak TU, ale widocznie jeszcze się przyzwyczajam) na jego spokojne tłumaczenie mi zawiłego związku szefowej z P., który okazuje się jej bellboy'em, bo tak w ogóle to ona ma męża-grubą rybę w Szanghaju, o czym wszyscy wiedzą. Ale ona też jest bogata i jej wolno. To powszechnie akceptowalne - kiedyś wręcz nie wypadało mężczyźnie nie mieć konkubiny, jeśli posiadał określony status i pieniądze - teraz jest tak samo, lecz inaczej się nazywa. No i mamy równouprawnienie.

Tak. Jest tylko jedna rzecz, w której Chiny podobne są do Europy, zwłaszcza tej zachodniej - wszechogarniający, przytłaczający i niepozostawiający miejsca na absolutnie nic innego konsumpcjonizm. Poza tym, Chiny nie przypominają tego, co znam nawet w najmniejszej części.



Na początku byłam naprawdę zdezorientowana. Mimo, że wydawało mi się, że wiem, dokąd jadę i jak tam mniej więcej wygląda, przeżyłam coś, o czym tylko czytałam na studiach - culture shock. To było nie do uniknięcia.

Na samym początku, przez miesiąc, mieszkałam sama w wielkim mieszkaniu (tzw. apartamencie, ale o jego standardzie jeszcze napiszę...) i starałam się unikać wychodzenia na miasto czy choćby moją, zatłoczoną, jak wszystkie, ulicę bez towarzystwa znanego mi tubylca. Ciężko mi było znieść natrętne spojrzenia nieprzyzwyczajonych do widoku obcokrajowca Chińczyków. Nic nie rozumiałam, zalała mnie fala dialektów i zupełnie innych zachowań. Tolerancja zupełnie innych zachowań. Poznawałam wielu ciekawych ludzi, ale też siedziałam dużo w domu. Robiłam rzeczy, o które normalnie bym się nie podejrzewała. Dużo sprzątałam... Obejrzałam Avatara i KacVegas, które zgrał mi na komputer przemiły Chińczyk Jonny, interesujący się kinem amerykańskim, ale też europejskim, co jest tutaj wręcz niespotykane. Co więcej, pierwszy wzruszył mnie i ujął, a drugi szczerze rozbawił. Jadłam lody groszkowe z nadzieniem fasolkowym... I przeczytałam swoją pierwszą w życiu książkę science fiction, "A Hitchhiker's Guide to the Galaxy". Spodobała mi się i momentami bawiła do łez. To była wręcz idealna książka, by oddać to, w jakim stanie się wtedy znajdowałam. Jest tam fragment dokładnie opisujący, jak się czułam w tym nowym, nieokiełznanym świecie - tęskniłam za normalnoscia, choć tak naprawdę brakowało mi tego, co już znałam. Fragment pochodzi z rozdziału 5., w którym to Arthur po raz kolejny uniknął zagłady i znów znalazł się w innym miejscu we wszechświecie. Miał właśnie zainstalować sobie w uchu rybkę-tłumacza, a przyjaciel Ford przykazał mu jeszcze raz spojrzeć na tył przewodnika, mówiący DON'T PANIC... "Arthur (...) wished there was something simple and recognizable he could grasp hold of. He would have felt safe if alongside the Dentrassi underwear, the piles of Squornshellous mattresses and the man from Betelgeuse holding up a small yellow fish and offering to put it in his ear he had been able to see just a small packet of corn flakes. He couldn't, and he didn't feel safe." (Douglas Adams, The Hichhiker's Guide to the Galaxy)





Oprócz nagłej potrzeby swojskich płatków kukurydzianych...

Pierwsze, co mnie tu uderzyło dosłownie od razu po przyjeździe, to  hałas na ulicy. Samochody jeżdżące, jak im się podoba - zmiana kierunku jazdy co minutę, bez kierunkowskazów, ale z klaksonem, którego kierowcy używają tak, jak przechodnie rąk zamiast powiedzenia "przepraszam" - żeby się przedostać dalej, i szybciej. Szerokie drogi i wielki korek. A pośrodku tego całego chaosu - ludzie, przechodzący przez jezdnię od pasa do pasa, pomiędzy wydzielającymi zdecydowanie zbyt dużo spalin autobusami, samochodami i superszybkimi taksówkami, wydający czuć się tam zupełnie bezpiecznie.

Następnie smród i brud. Kosze, a właściwie przyczepy, z jedzeniem - mnóstwem jedzenia - i innymi odpadami na środku chodnika. Płyny przypominające ścieki płynące swobodnie, również po chodniku, by ominąć kosze (a właściwie przyczepy), jak Jangcy, która zresztą kolorem niewiele różni się od rzeczonych płynów, przepływa przez kolana tych, którzy odważyli się do niej wejść w upalny dzień nie bojąc się o swoje życie lub choćby utratę kończyn.

Potem ludzie i brak przestrzegania jakichkolwiek zasad wzajemnej koegzystencji. Spluwanie, smarkanie, dłubanie w różnych zakamarkach ciała i załatwianie podstawowych potrzeb fizjologicznych NA ULICY (gdzie indziej nie ma możliwości) jest na porządku dziennym. Ta prostota zachowań przejawia się również w języku, który jest fascynujący w swoim minimalizmie. Istnieje zwrot "xie xie" czyli "dziękuję" (btw, "nie ma za co" to po prostu "bu xie xie", czyli "NIE dziękuj", co zresztą ma odzwierciedlenie w używaniu j. angielskiego przez Chińczyków, którzy nie mając zbyt wiele styczności z autentycznym angielskim, tworzą niezliczone i kuriozalne kalki, jak np. właśnie "thank you" - "no thank you"), ale już, jak napisałam wcześniej, "przepraszam" nikt nie używa. Oni nawet nie mówią "tak", jak nie muszą, tylko kiwają głową lub używają różnych technik dźwiękonaśladowczych. Nie żegnają się, nie mają pojęcia o angielskim chit-chat i źle się czują postawieni w sytuacji mówienia o niczym, tak przydatnego do przetrwania w Europie! Jak już wyjeżdżają za granicę, np. na studia do, powiedzmy, Anglii, gdzie niektórych tam właśnie poznałam, mają wielki problem z integracją. Są domatorami, dla nich dobrze się bawić znaczy dobrze - i wspólnie! - zjeść. Słabo mówią po angielsku, ale, przede wszystkim, nie znają kultury tego języka - tak skrajnie innej od ich własnego. Mają jednak swój odpowiednik na angielskie nic nieznaczące "How are you?"! Oni pytają się, czy jadłeś już lunch. Tu jest tradycja jedzenia. Tu się nie pije tak, jak na naszym Wschodzie, czy... Zachodzie. A jak już się pije, to i porządny posiłek (a nie byle jakie zagrychy) musi być. I gambei, czyli do dna, albo znaczy, że się źle bawisz!

Potem propaganda - w telewizji, w telewizji w autobusach, na ulicach, w drogich miejscach typu KTV (szalenie popularne tu karaoke). Co się propaguje? Oczywiście komunizm. Ale również, paradoksalnie, podział klasowy. Miłość do kraju i wdzięczność podtrzymuje się sztucznie niczym niską wartość Yuana. Ludzie naprawdę wyglądają tu na szczęśliwych. Do teraz nie wiem, czy to dlatego, że to życie im się podoba, czy nie tylko nie znają, ale nie potrafią sobie wyobrazić innego.

Potem...

Fizyczna bliskość ludzi. Obejmowanie i trzymanie się za ręce przez przyjaciół i przyjaciółki. Noszenie dzieci w ramionach, jak w dzikich miejscach właśnie Azji, czy Afryki i Ameryki Południowej - trudno się tu przemieszczać z wózkiem ze względu na górzystość terenu, ale siłą rzeczy między dzieckiem a opiekunem (często są to dziadkowie) wytwarza się wyjątkowa więź - co później jest widoczne gołym okiem w ciepłych relacjach z większymi dziećmi.

Ciepło i chęć pomocy płynąca zewsząd. Prawie zewsząd - czasem bariera językowa nas przerasta, czasem mam wrażenie, że się mnie boją, czasem ja boję się ich. Ale zazwyczaj mają dobre intencje i chcą jak najlepiej. Wiedzą, że biała twarz może przynieść im zysk, ale nie zawsze o to chodzi. To się poznaje, tego się uczy poznawać. Niczym pozostałe zmysły niewidomego, moje zdolności rozumienia mowy ciała wyostrzają się z każdym dniem nierozumienia, co oni mówią. I nawet po tym, jak już zamówię jedzenie, dodam, że "la", czyli na ostro i podziękuję, tj. wszystko, co umiem po chińsku, dogadujemy się całkiem nieźle.

Więcej napiszę o samym Chongqingu, mieście w którym przyszło mi spędzić jeszcze ponad pół roku, ale w którym tydzień pędzi za tygodniem, a miesiąc leci za miesiącem w niesamowitym tempie.







piątek, 8 lipca 2011

Victoria sponge cake

To już ostatnia rzecz, którą upiekłam przed wyjazdem, najostatniejsza. Chciałoby się je nazwać pożegnalnym ciastem - gdyby było choć trochę bardziej z rozmachem! A ono jest, choć bardzo dobre, bardzo proste: biszkopt, tylko nieco cięższy i bogatszy niż zazwyczaj, bita śmietana i owoce, jakie chcecie - albo dżem (wtedy też warstwy bardziej by się siebie trzymały).



Prócz tego, że to mój ostatni na parę miesięcy wypiek, musi się tu jeszcze Victoria sponge cake znaleźć dlatego, że jest bardzo... brytyjska! Dorotka przy swoim przepisie, który poniżej cytuję (z moimi uwagami w <...>), twierdzi, że "nazwa wywodzi się od królowej Victorii, która jadała to ciasto do popołudniowej herbatki". Ja, naturalnie, tego specjalnie zdecydowałam się nie weryfikować, bo co, jeśli okaże się, że to taka sama historia, jak z Chinese fortune cookie? Mogę wręcz dodać część od siebie do legendy, aż ta, powtarzana, stanie się, jak zawsze, prawdą. Otóż, podobno twarz królowej Victorii niezmiennie przybierała naprawdę fascynujący wyraz, gdy każdego popołudnia sięgała po kawałek owego ciasta - pełen oczekiwania i ekscytacji. Gdy jednak wzięła już kęs, było wiadomo, że jest w siódmym niebie. Zamykała oczy, wdychała zapach owoców unoszący się nad ciastem (najczęściej, co na tamte czasy wydaje się nie lada ekstrawagancją, połączonych truskawek z bananami), by jeszcze bardziej poczuć ich smak, zamykała usta nie pozwalając poznać, że jej wilgotne podniebienie domaga się o więcej i... subtelnie, prawie niezauważalnie, uśmiechała. Robiła to zawsze i zawsze w ten sam sposób, gdyż ten ciężkawy biszkopt w towarzystwie delikatnej kremówki i orzeźwiających owoców, nie może się nie udać, czy nie smakować.

Z własnych obserwacji wiem, że najbardziej smakuje tatusiom. No, i królowym - ale tak już głosi legenda.

Victoria sponge cake

170 g mąki pszennej
1 i 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
170 g miękkiego masła
120 g cukru
3 jajka


250 ml śmietany kremówki, ubitej (można do niej dodać odrobinę cukru pudru)
200 g pokrojonych truskawek lub dżemu truskawkowego <lub innych owoców; ja użyłam brzoskwini w syropie>
cukier puder do posypania

Używając miksera masło utrzeć z cukrem na biały i puchaty krem. Wmiksować jajka. Wsypać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, wymieszać <ewentualnie wszystko razem zmiksować mikserem, jak z powodzeniem robi siostra Doroty>.
Ciasto wyłożyć do tortownicy o średnicy 20 cm, wyłożonej papierem do pieczenia. Wyrównać. Piec 20 - 25 minut w temperaturze 180ºC <siostra Doroty piecze 30 minut w 160ºC>. Wyjąć, wystudzić.
Ciasto podzielić wzdłuż na 2 krążki. Przełożyć je ubitą kremówką i kawałkami truskawek <lub innych owoców, lub dżemem>.
Jeśli zamiast truskawek użyjecie dżemu, wtedy dżemem posmarować dolny krążek, a na niego wyłożyć ubitą kremówkę, przykryć drugim krążkiem. Posypać cukrem pudrem.




czwartek, 7 lipca 2011

Peanut butter and jelly sandwich. Kanapka z masłem orzechowym i dżemem

To co, jeszcze kanapka z masłem orzechowym? Najprostsze - i prawdopodobnie jedno z najlepszych - na świecie.

Amerykański przysmak. Intensywne, rozpływające się w ustach masło orzechowe połączone z delikatnym i słodkim dżemem. Można użyć swojego ulubionego - zarówno masła, jak i dżemu. Zawsze będzie pyszne.




Peanut butter and jelly sandwich
Kanapka z masłem orzechowym i dżemem

chleb
masło orzechowe, np. domowe
dżem, u mnie: powidła śliwkowe

Jedną kromkę, czy też SKIBKĘ chleba posmarować masłem orzechowym, drugą dżemem. Złożyć, pomyśleć dziękczynnie o wielkiej i pysznej Ameryce i zajadać ze smakiem!


Ciasteczka z masłem orzechowym




Znów wypiek sprzed wyjazdu. Ale skoro zamieściłam post o maśle orzechowym, a do tego tutaj nie mam piekarnika (tu nie jest utrwalona tradycja pieczenia, lecz tradycja jedzenia - i gotowania, choć mnóstwo ludzi stołuje się pysznie i taniutko na mieście, ale o tym napiszę później), to muszę jakieś ciasteczka też tu wcisnąć! A tak się składa, że te są pyszne, choć inne, niż pozostałe - lekko ciągnące, lepkie i... takie orzechowe!




Tak bardzo brakuje mi tutaj piekarnika. Ale np., że zejdę w stronę wytrawnego, sera żółtego już nie! A byłam niemal uzależniona od niego w domu. Jednak tu jest taka różnorodność jedzenia, które jest zresztą raczej tłuste, bardzo oleiste (zwłaszcza w Syczuanie czy Chongqingu), że to wszystko w pewien niechcący sposób zastępuje mi  te rzeczy, za którymi powinnam teoretycznie tęsknić. Słodkości też tu są, tylko, że chińskie. Oni uwielbiają mleko, uwielbiają ryżowe przekąski, bułeczki na parze z nadzieniem fasolkowym, lody o smaku słodkiego zielonego groszku czy kukurydzy... Sezamki (ale inne, takie ciągnące, jakby gumowe; ubijają je wielkimi młotami na wielkim pniu wielcy - relatywnie... - Chińczycy!), daktyle, orzechy!

Zatem wracając do ciasteczek (orzechowych właśnie)...

Z przepisu najlepszej Dorotki, za którą cytuję przepis:


Crunchy peanut butter cookies
Ciasteczka z masłem orzechowym
/proporcje na ok. 50 ciasteczek/


pół szklanki cukru (dałam trochę mniej)
pół szklanki jasnego brązowego cukru 
pół łyżeczki soli
115 g masła lub margaryny
115 g masła orzechowego typy 'crunchy' <np. domowego>
1 jajko
pół łyżeczki ekstraktu z wanilii
1 szklanka mąki
pół łyżeczki sody oczyszczonej

Cukry wymieszać, dodać sól, masło, zmiksować, aż mikstura będzie lekka i kremowa. Wbić jajko, dodać wanilię i zmiksować. Mąkę wymieszać z sodą, zmiksować z resztą ciasta.
Z masy formować kulki, rękoma oprószonymi mąką (masa się bardzo klei). Kulki powinny być mniejsze niż orzech włoski, ponieważ ciastka podczas pieczenia bardzo rosną. Kulki układać na blaszce w dużych odstępach, spłaszczać widelcem, nadając im wzorek 'w kratkę'.
Piec około 5 - 7 minut w temperaturze 200ºC. Odczekać chwilę przed ściągnięciem z blachy (będą bardzo miękkie i muszą stwardnieć). Studzić dalej na kratce.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Masło orzechowe najlepsze na świecie

Można je wyjadać łyżeczką (jakoś nigdy jak je robię nie mogę znaleźć odpowiedniej - co zmusza mnie do ciągłej wymiany łyżeczek i wylizywania tych niepasujących), nakładać na kanapki (domowa peanut butter and jelly sandwich), dodawać do sosów (często spotykane właśnie w kuchni azjatyckiej), piec z nim ciasteczka... Masło orzechowe. Naturalne, zdrowe, pyszne. Domowe. Najlepsze na świecie.


Dopiero co opublikowałam tu przepis na makaron z masłem orzechowym, imbirem i pieczoną papryką, więc spieszę z dodaniem przepisu na takie właśnie masło - skoro jest najlepsze, i tak łatwo je zrobić samemu!

Wypróbowałam już na nie parę przepisów, jednak ten Liski uważam za najlepszy. Poniżej podaję moją wersję, odrobinę zmodyfikowaną i ze zwiększoną ilością składników. W końcu masła orzechowego nigdy za wiele.



Masło orzechowe najlepsze na świecie
The best peanut butter ever
(mi z podanych proporcji wyszły 3 słoiczki po 200 g)

360 g niesolonych orzeszków ziemnych
1,5 płaskiej łyżeczki soli
4 łyżeczki miodu
2 łyżeczki soku z cytryny
0,5 łyżeczki cynamonu
1/5 szklanki podprażonych ziaren sezamu
ok. 11 łyżek dobrej jakości oleju roślinnego (warto w części dodać np. sezamowego)


Orzeszki równomiernie podprażyć na suchej patelni przez parę minut. Ważne jest, by często mieszać, uważając, by się nie spaliły, co doprowadziłoby do ich gorzkiego smaku. Po ostudzeniu zmielić w młynku do kawy lub food processorze na mąkę lub mniej dokładnie, zostawiając kawałki orzeszków i połączyć z solą, cynamonem, miodem (gdy ten jest skrystalizowany można go odrobinę podgrzać w garnuszku lub mikrofalówce, by miał rzadką konsystencję i łatwo połączył się z masą), sokiem z cytryny i wcześniej podprażonym sezamem. Stopniowo dolewać olej - w zależności od upragnionej konsystencji można dodać go mniej lub więcej. Wszystko dokładnie zmiksować.


For M.:

The best peanut butter ever
(makes three 200 g jars)

360 g unsalted peanuts
1,5 flat teaspoon salt
4 teaspoons honey
2 teaspoons lemon juice
0,5 teaspoon cinnamon
1/5 glass roasted sesame seeds
around 11 tablespoons high quality vegetable oil (you might want to use e.g. sesame oil too)

Dry roast the peanuts in a frying pan for several minutes. Remember to stir them often not letting them get burned and consequently bitter. Once cool, put the peanuts in a food processor or a coffee grinder and process until desired consistency is achieved. Add the salt, cinnamon, honey (which you can warm up a bit if too solid), lemon juice and the previously roasted sesame seeds. Pour oil gradually, depending on desired consistency. Blend everything together.



Spaghetti w sosie orzechowym, z imbirem i pieczoną papryką



Danie bardziej konkretne niż ciasteczka.


Przed wyjazdem do Chin chciałam trochę poczytać o tamtejszej kuchni i najlepiej sama spróbować coś odtworzyć. O tym, co przeczytałam i jak to się sprawdziło w praktyce napiszę później (bo dużo by pisać!), teraz chciałam się tu podzielić azjatyckim makaronem z przepisu mojej ulubionej, absolutnie niezastąpionej Liski (za nią też cytuję przepis, z moimi uwagami w nawiasach). Ona jest taka, jak to danie – bezpretensjonalna, piękna i pyszna. Wyjątkowa w swej wyrafinowanej prostocie.

Myślę, że dobrze było zacząć właśnie od tego dania, bo zarówno warzywa, sos sojowy, masło orzechowe i imbir kojarzą się z Chinami, lecz, co ważne przy unikaniu kulinarnego culture shock, spaghetti trąci już zdecydowanie Europą, zresztą w Polsce ma niezliczoną rzeszę fanów. Całe danie zatem nie szokuje, raczej zaskakuje wyśmienitym połączeniem smaków. Dobre danie na dobry początek. Tym bardziej, że teraz widzę, że orzechy, imbir, sezam, czosnek, kiełki, warzywa i same noodle (czyli makaron) - nawet te zimne, są tu rzeczywiście bardzo popularne! Tylko, że wszystko jest dużo, dużo, duuużo bardziej ostre! Ale o tym już niebawem.





Spaghetti w sosie orzechowym, z imbirem i pieczoną papryką
Spaghetti with peanut sauce, fresh ginger and baked pepper

2 papryki (czerwona i żółta)
1 łyżka nasion sezamu
makaron linguine lub spaghetti (ja użyłam fantastycznego spaghetti pełnoziarnistego Lubelli)


Sos:

1/3 szklanki masła orzechowego
1/4 szklanki sosu sojowego
1/4 szklanki ciepłej wody
1 łyżeczka miodu
1 łyżka octu winnego
1 łyżka oliwy z oliwek
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka świeżo tartego imbiru
(kiełki do przybrania)



Piekarnik nagrzewamy do temp. 230 st C. Paprykę myjemy, układamy na kratce do pieczenia i pieczemy 50 minut do czasu, aż skórka będzie ciemna, miejscami nawet czarna.

Składniki sosu miksujemy i odstawiamy.
Makaron gotujemy al dente. Odcedzamy, delikatnie spryskujemy oliwą.
Paprykę obieramy ze skórki, kroimy na cienkie paski.
Makaron mieszamy w garnku z sosem, nakładamy na talerze, dekorujemy paskami papryki, posypujemy sezamem.

Chinese fortune cookies. Chińskie ciasteczka z wróżbą


Chinese fortune cookies, czyli chińskie ciasteczka z wróżbą. Te andrzejkowe. Popularne w europejskich-chińskich restauracjach, tejkełejach i sklepach z żywnością, w Chinach - nieuświadczalne. Chińczycy, z którymi rozmawiałam nawet o nich nie słyszeli! A przecież są takie pyszne, i tyle z nimi zabawy. I mają w środku magiczny papierek, który może zmienić całe nasze życie! Albo chociaż najbliższe dwie minuty. Podczas których będziemy się na dodatek rozkoszować prostym acz wyjątkowym smakiem, i całym mnóstwem okruszków.

Przed założeniem bloga myślałam o jego nazwie. A że lubię piec i jadę do Chin, postanowiłam na szybko połączyć to w chińskie ciasteczko. Jakie było moje zdziwienie, gdy z ciekawości zrobiłam research przedpieczeniowy i odkryłam, że Chinese fortune cookie nie jest wcale Chinese! Może jest Japanese? Może American? A może nie wiadomo i rację ma ten, kto stawia ją po środku: “The Japanese invented the fortune cookie, the Chinese advertised it, and the Americans tasted it." (cyt. z ciekawego, nieco bardziej dogłębnego, choć wcale nie więcej mówiącego, arykułu: http://chinesefood.about.com/od/foodamerica/f/fortune-cookie.htm).

Ciasteczka upieczone jeszcze przed wyjazdem – muszę je w końcu tu zaprezentować, razem z przepisem, który jest banalnie prosty! Przepis, luźno (prócz składników) przetłumaczony przeze mnie, pochodzi ze strony http://www.wikihow.com/Make-a-Fortune-Cookie. Jest tam sfotografowany cały proces robienia ciasteczek, jak również są podane cenne wskazówki – warto zajrzeć za pierwszym razem!


Chinese fortune cookies
Chińskie ciasteczka z wróżbą lub raczej po prostu:
Ciasteczka z wróżbą

2 białka
¾ łyżeczki ekstraktu z wanilii
½ łyżeczki olejku migdałowego
3 łyżki oleju roślinnego
8 łyżek mąki
1 ½ łyżeczki skrobi kukurydzianej
¾ łyżeczki soli
8 łyżek cukru
2 łyżeczki wody


Na samym początku przygotuj cienkie, dające się zwinąć, paseczki z wróżbami (najlepiej więcej, z ponad 20). Mogą to być znane aforyzmy, cytaty z filmów lub wybrane myśli specjalnie dla Twoich bliskich.

Nagrzej piekarnik do 150ºC. i wyłóż blachę piekarnikową papierem do pieczenia – drugą od razu też, by nie czekać z wykładaniem ciasta, gdy pierwsza tura ciasteczek będzie się już piekła.

Ubij białka na sztywną pianę. Dodaj ekstrakt z wanilii, olej i olejek migdałowy.

Wsyp mąkę, skrobię kukurydzianą, cukier i sól do osobnej miski. Dodaj wodę mieszając (lub miksując).

Połącz masę z mąki, skrobi, cukru i soli z masą białkową i mieszaj, dopóki nie uzyskasz jednolitej konsystencji.

Wykładaj ciasto łyżką stołową, która pomoże ci też spłaszczać przyszłe ciasteczka – by później łatwiej się je modelowało, zachowując spore odstępy, gdyż się rozlewa. Piecz ok. 13 min lub do czasu, aż brzegi zaczną się złocić i ciasteczko będzie można oderwać od papieru.

Zdejmij ciasteczka z blachy pomagając sobie szpatułką czy nożem i natychmiast umieść na środku wróżbę, zginając wpół i jeszcze raz, od boku, lub - bardziej tradycyjnie, lecz trudniej - chwytając za przeciwległe rogi i wyginając w łuk (do zginania pomocna będzie szklanka, a do utrzymania kształtu – kubeczki lub forma do muffinek); uwaga, ciasteczka szybko stygną i stają się kruche!

Ciasteczka są proste, smaczne i w ogóle FUN. Trzeba jednak trochę z nimi wprawy – łatwo ją zdobyć podczas pieczenia, np. na początek dobrze upiec tylko z dwa ciasteczka, żeby wiedzieć, jak się zachowują. Smacznego oraz have a good time while baking and fortunating!