wtorek, 30 sierpnia 2011

Wyprawa do Syczuanu: Leshan i Wielki Budda



Chinese must-see destination, chińskie to-trzeba-zobaczyć. Miało robić wrażenie - i robi. Wielki, acz spokojny, z kamienia, ale pełen troski. Wielki Budda z Leshan. Posąg wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, prace nad którym rozpoczęły się w zamierzchłym roku 713. Budda miał stać na straży spokoju i bezpieczeństwa przy potężnej mocy wodzie - i rolę swą zaiste spełnił! Za Wikipedią: "Posąg zaprojektowano tak, aby stał na zboczu i zwrócony był twarzą do zlewiska rzek Dadu He i Min He. Dawniej znajdowało się w tym miejscu naturalne podwodne zapadlisko, wywołujące nieprzychylne rybakom prądy rzeczne. (...) [P]osąg miał ochraniać łodzie rybackie przed zatonięciem. W istocie odłamki skalne, odłupywane w trakcie trwającej 90 lat budowy, zasypały zapadlisko, skutkiem czego nurt rzeki stał się spokojniejszy."







Moje osobiste refleksje, mimo wszystkich pogłosek jakoby Budda był przereklamowany, które słyszałam od innych, są następujące: rzeczywiście, niekończące się kolejki tych tak flegmatycznie poruszających się Chińczyków i cała biletowa otoczka wokół posągu mogą nieco odstraszać, ale dodają też klimatu tajemnicy. Trudno też oprzeć się dość obezwładniającemu wrażeniu, jakie robi dosłowna wielkość posągu (jest to największy taki posąg Buddy na świecie). Nigdy nie widziałam żadnej z piramid, ale wydaje mi się, że to jedne z tych wytworów ludzkiej ręki, patrząc na które zadajemy sobie pytania: to... to człowiek to zbudował? Ale jak?! I tak samo było z Wielkim Buddą z Leshan. Poza tym, samo miasto bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Mimo, że spędziłam tam tylko parę szybkich godzin, zauważyłam to, czego brakuje mi w dużo większym a zarazem bardziej przytłaczającym Chongqingu: więcej zieleni i dbałość o szczegóły tak, by przemycić chińską architekturę czy kojarzące się z Chinami wstawki - począwszy od okien i okiennic, przez przystanki autobusowe, kończąc na zwykłych śmietnikach. Nie byliśmy pewni, czy zdążymy zobaczyć ten legendarny posąg w parę godzin tuż po pandach (Chengdu i Leshan są stosunkowo blisko, można tam dostać się autobusem w ok. 2 godziny), o których już pisałam i przed wyjazdem do Jiuzhaigou, o którym jeszcze napiszę, ale tak bardzo cieszę się, że nam się udało. Dobrze było również zobaczyć tego Buddę nie tylko jako wielki posąg, ale i symbol oddania religijnego - tu, gdzie obecnie oficjalnie przeważa religia bezwyznaniowości, a nieoficjalnie kult zakupów, jedzenia i, cały czas, wodza, czy po prostu władzy, pieniędzy... Poza tym jednak, jakiekolwiek nie byłyby nasze odczucia i, przede wszystkim, przeczucia, które zawsze mogą się zmienić, odnośnie jakiegoś punktu w przewodniku, must-see to must-see - trzeba to zobaczyć i koniec.
Zamieszczam tu zdjęcia, które zrobiłam na miejscu, ale warto też zobaczyć te np. na angielskiej Wikipedii - są bardziej imponujące - ja nie miałam ani czasu ani cierpliwości czekać na zejście w dół, żeby objąć obiektywem całość Buddy z tamtej perspektywy.












środa, 17 sierpnia 2011

Nowy wok i przepis od Betty


Wok jest wspaniały! Ciężki, masywny i śliczny! Trochę o wokach czytałam, o ich rodzajach i pielęgnacji (o której tu zresztą ludzie nie mają pojęcia - koleżanki z biura powiedziały: tak, tak, możesz wypalić olej w nim na początku, ale potem to tylko używaj!) i doszłam do wniosku, że chcę wok albo ze stali węglowej (carbon steel) albo żeliwny (cast iron). Poszłam do supermarketu (mówią, że tam znajdzie się lepszej jakości), wybrałam najtańszą opcję, czyli 80 RMB (niecałe 40 zł), bez przykrywki, czego teraz żałuję, i... byłam pewna, że kupiłam wok ze stali węglowej, ze względu na kolor i delikatny osad, który wytworzył się po wypalaniu (pewnie za krótkim swoją drogą, ale i tak nic mi się na razie nie przypala). Jednak ten naprawdę ciężki wok okazał się wokiem żeliwnym! Tak powiedziały mi koleżanki z pracy, którym zaniosłam wszelkie informacje dołączone do woka. - Muszę coś jeszcze wiedzieć? Zobaczcie, tu tyle napisane jest! - Nie, nie, piszą, że jakość dobra. Po prostu używaj!

No to używam. Jednak staram się nie przypalać, myję delikatnie i po każdym użyciu nacieram ciepły wok olejem. Usmażyłam już parę rzeczy, ale najbardziej cieszę się z wypróbowania prostego przepisu przesłanego i przetłumaczonego przez Betty, uroczą koleżankę, która lubi angielski, lubi jeść i zaprosiła mnie i N. do mieszkania swojego stryjka na tradycyjny obiad - o tym też będę musiała tu kiedyś napisać! Mam całą sesję zdjęciową z pokracznego lepienia pierogów na sposób chiński. Przepis to pewna wariacja na temat tak bardzo tu popularnych pomidorów z jajkiem, prostego i przepysznego dania. Dodaje się tu tylko
cienką i długaśną fasolkę cowpea, przez co danie staje się bardziej pożywne. Myślę, że spokojnie można ją u nas zastąpić zwykłą fasolką szparagową.

Przepis podaję zarówno przetłumaczony na język polski (z moimi zmianami), jak i w języku angielskim, for my non-Polish speaking friends, ale też dla wszystkich, żeby zobaczyli, na jakim poziomie jest tu angielski nawet wśród studentów tutejszej anglistyki (choć akurat ten przepis jest naprawdę nieźle przetłumaczony).

Fasolka szparagowa w jajkach z pomidorem

250 g fasolki szparagowej

1 duży pomidor

3 jajka

0,5 łyżeczki soli

odrobina pieprzu syczuańskiego

1 łyżeczka sosu sojowego

2 ząbki czosnku

trochę chińskiego wina używanego do gotowania (liaojiu/huangjiu)

Posiekaj fasolkę w trzycentymetrowe kawałki. Pomidora pokrój w dużą kostkę. Jajka ubij w całości dodając nieco wina z wodą. Rozgrzej olej w woku i umieść tam ubite jajka. Kiedy będą wstępnie usmażone, przewróć je na drugą stronę i wymieszaj, rozdrabniając w kawałki. Odłóż je na bok. Dodaj więcej oleju do woka i umieść w nim fasolkę (wcześniej może być podgotowana lub pod”parowana”). Smaż na dość dużym ogniu, żeby szybko przestała być surowa. Następnie dołóż pomidora i przesmaż wszystko przez ok. minutę. Dodaj trochę wody, zgnieciony czosnek, przykryj całość pokrywką i duś na małym ogniu kolejne 4 minuty. Dodaj sos sojowy, sól, pieprz i usmażone jajka, zwiększając ogień. Gdy woda wyparuje, danie jest gotowe.

Scrambled Cowpea with tomato and eggs

1. ingredient :

cowpea 250g ,one tomato ,three eggs

salt 1/2 teaspoon

soy sauce 1/2 teaspoon

garlic one

cooking wine (料酒 liao jiu) some

2. steps

1. cut the cowpea as 3 cm strips and cut tomato into pieces

2. beat the eggs and mix the yolks and whites together and add a little cooking wine and a little water into the heating egg.

3. put some oil into the wok. When it’s 80% done pour the egg slowly into the wok .until it looks like yellow carpet ,re turn the egg for few tim

es. Put them aside.

4. add some oil into the wok. Put the cowpea. Fry them for 2minutes and then put the tomatoes and cook for 1minute.add some water and s

mash garlic. cover them with pastry top in low flame and wait for 4 minutes.

5. add the soy sauce , salt and then fried egg with fire. Until th

e water is nearly dry. Turn off the heater.

Do tego dania podałam smażony suszony ser tofu (dou pi) z sosem sojowym, chili i orzeszkami ziemnymi.


wtorek, 16 sierpnia 2011

Pożegnanie z wokiem - i chińską tortillą... (to nie mogło się udać)

Pomiędzy Chengdu a Leshan i Jiuzhaigou, o których miałam napisać już dawno (ale zrobiłam stanowczo za dużo zdjęć i nie mogę się zdecydować, które zamieścić tutaj!) muszę pochwalić się tym, jak dowiodłam, że tortilla po chińsku to jednak nierealny pomysł. Dołączyć do tego tani wok ze straganu (jak sądzę) i chińskie jego użytkowanie niechlujne (poprzedni lokatorzy - Chińczycy - zostawili wok strasznie brudny i bez jednej ze śrub mocujących rączkę), jak również ilość wszystkiego, co do przyszłej tortilli wpakowałam - był to szalony pomysł!


A zaczęło się od tego, że, jak zwykle, czując małą nostalgię za domem i pieczeniem przeglądałam blog Liski, gdzie natknęłam się na jeden ze starych przepisów - na hiszpańską tortillę, włoską frittatę. Uznałam, że ja, mając wok, mogę zrobić wszystko - nawet tortillę (a wręcz frittatę) z chińskim twistem! Do ziemniaków dodałam więc ostrą zieloną paprykę, mój ulubiony suszony ser tofu, który świetnie komponuje się z jajkiem, pomidorami i ziołami, które zresztą zastąpiłam chińską zieleniną, pyszną, swoją drogą.





Udało mi się wszystko jakoś usmażyć od spodu, kiedy to, przy podnoszeniu tego ciężkiego (chyba żeliwnego?) woka rączka mu, biednemu, odpadła i uniemożliwiła dalsze manewry na polu przenoszenia wielkiego, ledwo usmażonego od jednej strony omletu na talerz i ładowania go z powrotem na patelnię w celu dosmażenia. Sytuacja mnie przerosła, w kuchni zrobił się nieziemski bałagan, a na obiad zaserwowałam sobie kupę... warzyw. Ale naprawdę pysznych!




Powtórzyłabym to może nawet, gdyby nie to, że... wczoraj kupiłam nowy, własny, jakże chiński, podobno tradycyjny, bo ze stali węglowej (mam nadzieję!) wok! Zdążył już przejść chrzest bojowy, z tym razem prawdziwym chińskim daniem. I o tym jutro!


Przepis na kupę warzyw i tak tu wstawię (cytuję za Liską, z moimi zmianami w <...>), może kogoś zainspiruje. Jeśli kto chce się uprzeć jednak na coś w rodzaju stałego omletu, to proponuję zmniejszyć ilość składników, albo nabyć więcej wprawy niż miałam ja - i smażyć na lepszym woku, czy też patelni.

Hiszpańska tortilla, włoska frittata, chiński omlet



50 ml oliwy z oliwek
4 małe ziemniaki
1 nieduża cebula
kilka pomidorków koktajlowych
mały ząbek czosnku, drobno pokrojony
4 jajka
świeże zioła <tudzież pospolita zielenina>
1/2 łyżeczki soli (lub do smaku)

<pieprz syczuański, parę ziarenek>
<suszone tofu w kawałkach (jest lekkie i plastyczne)>
<mała ostra zielona papryka>

Połowę oliwy rozgrzać na patelni (używam głębokiej patelni o średnicy 26 cm, ale może być też mniejsza, aby miała wysoki brzeg).
Ziemniaki obrać i pokroić w kostkę o boku 1 cm. Podsmażyć je ok. 10-15 minut, mieszając delikatnie co jakiś czas, by się równomiernie rumieniły. Dodać drobno pokrojoną cebulę <i paprykę>, czosnek oraz sól i podsmażyć kolejne 5-10 minut.

Jajka rozbełtać w miseczce, wlać na patelnię, dodać posiekane zioła, pomidorki koktajlowe, <przyprawy i wcześniej podgotowane lub usmażone z przyprawami tofu>. Smażyć na małym ogniu ok. 5-7 minut. Kiedy omlet będzie od spodu usmażony, delikatnie położyć na patelni talerz i jednym ruchem przerzucić tortillę na talerz, następnie zsunąć ją drugą stroną na patelnię. Smażyć kolejne 2 minuty. Z obu stron tortilla powinna być usmażona, a w środku nadal miękka.

<Można też, a czasem i trzeba, podarować sobie formowanie omletu i wymieszać wszystko razem! :)>




wtorek, 9 sierpnia 2011

Wyprawa do Syczuanu: Chengdu


Chengdu i rezerwat pand, właściwie. Dużo pand (pandy wielkie i czerwone), jeszcze więcej bambusów i mnóstwo turystów.

Niewiele czasu mieliśmy na tę niezbyt odległą od Chongqingu stolicę Syczuanu, więc nic oprócz pand nie zobaczyłam. Znaczy, wielki pomnik Mao jeszcze przede mną - na pewno wrócę, już nie mogę się doczekać!




A tak naprawdę, pandy były wspaniałe i w zupełności mi wystarczyły! Oprócz tego, że one same są takie... duże i słodkie i cały czas jedzą-odpoczywają-śpią-bawią się-jedzą-odpoczywają-śpią, to fakt, że tamtejsi ludzie tak dobrze zajmują się tym zagrożonym gatunkiem podnosi na duchu. Jedyna smutna strona to taka, że te dwa fakty mogą być połączone. Pandy to świetny biznes, wszyscy je kochają. A jest wiele innych zagrożonych wyginięciem zwierząt, o które się nie dba, bo to się nie opłaca. Tak czy inaczej, pandy mają dobrze. Sprzyjające warunki ku miłosnym igraszkom (może tylko ciut za wiele presji), jedzenia pod dostatkiem, wiele zieleni i... dostępne sale z klimatyzacją. I te wszystkie schlebiające im aaaaaaaaaaaw, ooooooooooooh, aaaawahahahaha ze strony turystów na najzwyklejszy widok pandowych rutynowych czynności: sięgania po następny pęd bambusa, wyrywania go sobie nawzajem z paszczy, próbowania ruchu i prawie natychmiastowe zaniechanie tego pomysłu, spanie... Pandy naprawdę wydają się wieść tam przyjemne życie. Naturalnie, nie jest to wolność, ale na wolności by zginęły... A nawet, jeśli nie, to przestałyby się rozmnażać, co w finale doprowadziłoby do tego samego skutku.








W Chengdu było jeszcze jedno świetne miejsce, w którym udało mi się zagościć. Sim's Cozy Garden Hostel. Faktycznie, niezwykle przytulne, urokliwe miejsce z niezwykłą atmosferą - atmosferą podróży i ciekawości. Zamiast zimnych, bezosobowych przestrzeni, których Chińczycy wydają się myśleć, że obcokrajowcy oczekują, znajdziemy tu tybetańskie flagi, stare instrumenty muzyczne, tradycyjne papierowe witraże, buddyjskie malowidła, czerwone lampiony... i dużo dobrego chińskiego piwa! Można tam też wypożyczyć książki (nawet polskie!) i mnóstwo dobrych filmów, poznać wielu ciekawych ludzi oraz zapisać się na zorganizowane stamtąd wycieczki (np. do rezerwatu pand) - mają swoich przewodników, którzy znają się na miejscu i rzeczy, co niewątpliwie pomaga tym, którzy nie mają zbyt wiele czasu i nie chcą go marnować.





środa, 3 sierpnia 2011

Freedom of speech made in China

Wiem, że nie mam prawa im narzucać swoich poglądów i wartości. I nie mam zamiaru tego robić, nie chcę być kolejną krzyczącą "wolny Tybet" ze sceny. Doceniam ich inność, nie zapominając też o naszym europejskim poczuciu wyższości i jednoczesnym byciu atakowanym tą niedosłowną a nieustanną propagandą płynącą z mediów. Ale zdumiewa mnie ich bierność. Wszyscy wydają się mieć to samo marzenie - nagromadzić przedmioty i uzyskać tzw. szacunek innych. Wszyscy robią to samo - oglądają telewizję, chodzą na KTV (karaoke), grają w karty, chińskie szachy, mahjong i jedzą, jedzą, jedzą, robiąc tylko przerwy na zakupy, zakupy, zakupy... Nie twierdzę, że to źle. Prawdopodobnie te rozrywki są bardziej wartościowe niż polskie picie, życie serialami czy snobistyczne gadki o nowej instalacji, którą wypada zobaczyć.

Nie chcę niczego zmieniać. Ale dziwię się i tęsknię za tym, co mogę wybrać w Europie. Chciałabym pójść do kina na niezależny film (tu emituje się jedynie produkcje hollywoodzkie - od czasu do czasu - i chińskie), na koncert, do dobrej księgarni z obcojęzycznymi książkami. Tu nie ma tych miejsc. Podobno są gdzieś w Pekinie albo nie tak dalekim Xi'an. Ale tu - nie. W mieście, które ludność ma zbliżoną do ludności Polski. Dziwię się, tęsknię i czasem mam ochotę krzyknąć: Młody człowieku z papierosem w dłoni, proszę, podejdź i powiedz mi coś niepoprawnego politycznie. Że lubisz wolny seks i będziesz miał dziesięcioro niewyedukowanych, ale za to szczęśliwych dzieci. Że ciotka powiedziała ci w sekrecie, że Mao podobno nie mył zębów. Że chcesz stąd wyjechać na zawsze. Albo, że ci się tu podoba, ale też nie podoba. Że znasz "Dzikie łabędzie". Że nie powiesz mi nic takiego, bo nie możesz, a nawet o tym nie wiesz, bo ta myśl nigdy nie pojawiła ci się w głowie.

Oczywiście, spotkałam tu ludzi bardziej oświeconych - studentów patrzących na rzeczywistość krytycznie, czy patrzących, interesujących się nią, w ogóle. Dziś poznałam mężczyznę, który był tam, w '89, na demonstracji studentów jako jeden z nich, ale w Chongqingu. Teraz twierdzi, że to nic nie znaczyło. Chcieli podążyć za, jak nazywa to, modą, która narzuciła Polska i inne kraje, ale byli głupi i nie zdawali sobie sprawy, że w Chinach to nie może się udać. Że tu, gdyby pozwolili na wychylenie się jednych, drudzy by zrobili to samo, a wtedy - z taką populacją, w tym z ponad stoma różnymi nacjami nastałby chaos niemożliwy do udźwignięcia. Dlatego należy podtrzymywać politykę "twardej ręki". Nawet jeśli oznacza to zamordowanie przez policję, której zadaniem jest chronić obywateli, setek studentów (a zresztą, kto wie ilu, skoro rząd do teraz trzyma to w tajemnicy), którzy walczyli o wolność słowa, a nie szeptu (jakby ktoś twierdził, że teraz takowa istnieje). Albo którzy byli po prostu głupi.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Kuchenne... Bakłażan z Chongqingu


Tak, oczywiście, że wróciłam, już dawno temu (wydaje mi się, że minęły miesiące, mimo, że całe piękno, które widziałam w Syczuanie przypominam sobie z dokładnością co do jednego drzewa zatoniętego w niebieskich jeziorach parku narodowego Jiuzhaigou).

To były wspaniałe dni, o których napiszę już bardzo niedługo, ale to, co zmieniło moje tu życie, co doprowadziło do kuchennej rewolucji, wydarzyło się paręnaście godzin temu. Wtedy to pożegnałam kogoś, kto spędził tu ze mną cały miesiąc. Z kim dużo jadłam, dużo piłam i dużo się śmiałam. Z kimś, kto pozwolił mi docenić chińską kuchnię jeszcze raz, przywiózł mi parę innych krajów, ale przede wszystkim dom – a w domu się gotuje.

Kiedy się pożegnaliśmy, postanowiłam, że jak tylko wrócę z lotniska, pójdę po zakupy na kolację. On mi tylko napisał, żebym nie zapomniała o pieprzu syczuańskim – który doprowadza do poparzonych ust i szaleństwa, bez którego wprost nie można się obyć, a ja dodałam do tego całą listę innych produktów – tych, które zaobserwowałam, że się tu używa jako podstawę, i które mi samej bardzo odpowiadają: olej, dużo oleju, sos sojowy, ciemny ocet, chili (sproszkowane i całe, suszone), czosnek, świeży imbir. Jako danie postanowiłam przyrządzić mój ulubiony smażony bakłażan (zakochałam się w nim tu po uszy) i  sałatkę z zielonego ogórka – jedyne „świeże” warzywo, które spotkałam w restauracjach i restauracyjkach (może jeszcze zielona fasolka, ta mniej okazała, jedzona na zimno).

Gdy wróciłam ze wszystkim do domu i zabrałam się do pracy popijając wino, które zostało z wczorajszego wieczoru byłam niezwykle podekscytowana. To mój pierwszy raz, kiedy cokolwiek tu sama tworzę! Wcześniej byłam pochłonięta jedzeniem w niezliczonych miejscach na zewnątrz (choć najczęściej w moich dwóch ulubionych barach z noodlami, niesamowicie brudnym i bardzo przytulnym barze z bufetem – jakieś 16 najlepszych na świecie potraw z ryżem i dowolną liczbą dokładek – 8 RMB, czyli niecałe 4 zł..., i miłą restauracją nieopodal), bo tanio i ja sama bym tam nie umiała... Jadłam więc dużo i nie w domu (chyba, że zrobione przez rodowitych Chińczyków, którzy mnie do siebie zaprosili ), ale jadłam wszystkimi zmysłami i bardzo uważnie. Byłam naprawdę szczęśliwa, gdy zmotywowałam się do pracy i miałam nadzieję, że spędzę w kuchni cały wesoły wieczór przekładając moje doświadczenie jedzenia na gotowanie.

Wszystko – łącznie z myciem, obieraniem i samym gotowaniem/smażeniem zajęło mi góra 20 min.

Gdy wprowadziłam się do tego mieszkania zastałam tylko przytłaczającą przestrzeń, mnóstwo brudu i... prawie żadnych naczyń. Była tylko obieraczka do warzyw, tasak i... oczywiście wok. Wystarczyło! Ponadto, wok, na którym nigdy wcześniej nie miałam okazji pracować, okazał się urządzeniem błyskawicznym. Nie mogłam uwierzyć w to, jak szybko można przygotować w nim potrawy – wystarczy go tylko porządnie rozgrzać.

Nie wiem, czy byłam bardziej zawiedziona, czy zdezorientowana. W każdym razie, kiedy spróbowałam tego, co zrobiłam poczułam się naprawdę dumna! Na początku nie byłam pewna, co dodać do warzyw, by smakowały tak, jak tam. Ale uznałam, że dodam to, co wyczuwałam w smaku i co widzę na każdym kroku w supermarkecie. Sól, chili, czosnek i imbir – zwłaszcza ten ostatni – wystarczyły, by niezbyt zachęcająco wyglądający bakłażan zamienił się w niebo smaku – i by rzeczywiście przypominał tego z restauracji! Wygląd potraw i sposób przygotowania (częściowo) też zaobserwowałam na zewnątrz.


Polecam Wam tego pysznego i ostrego bakłażana do przyrządzenia – jest łatwiutki! Sałatka z ogórka również okazała się bardzo podobna w smaku i wyglądzie do tej, którą jadłam i lubiłam. Wystarczyło dodać odrobinę soli, nieco chili-oleju (posiekana papryczka chili połączona z olejem i czasem sezamem - być może jednak trzeba wszystko razem jeszcze przesmażyć; bardzo popularna przyprawa, której ilość można sobie samemu tu regulować dodając po łyżeczce z miseczki stojącej na każdym stoliku w barze czy restauracji), samej chili, pieprzu syczuańskiego i już! Oni co prawda, mimo że ogórek jest nadal chrupki, chyba to lekko podsmażają, ale ja, trochę już zmęczona ich wiecznym smażeniem, wymieszałam tylko ogórka z przyprawami. Jeśli chodzi o dodatki – naturalnie, ryż! Mnie w supermarkecie skusiły urocze małe ziarenka wymieszane z różnymi nasionami, które okazały się... czymś w stylu kaszki dla dzieci – i mimo, że sam ryż był bardzo dobry, to raczej na śniadanie z jabłkiem, niż do bakłażana – do tamtego podajemy zwykły sypki ryż.

Bakłażan z Chongqingu
/proporcje na 2 osoby/

olej
2 małe bakłażany
ok. 2 ząbki czosnku – pokrojone w cieniutkie plasterki
ok. łyżeczka tartego lub siekanego imbiru
duża szczypta pieprzu syczuańskiego lub czarnego/białego
ok. pół łyżeczki sproszkowanej chili i ok. 3 papryczki chili posiekane
duża szczypta soli (lub do smaku)
ok. łyżka ciemnego sosu sojowego

Wok lub dużą, głęboką patelnię rozgrzać z niemałą ilością oleju. Następnie, włożyć tam przygotowane przyprawy i sos, zamieszać, a potem pokrojonego (nieobranego i niewypestkowanego) bakłażana pokrojonego w dość szerokie paski po wcześniejszym przekrojeniu go wzdłuż na pół. Smażyć przez parę minut na dużym ogniu. Wyłożyć na półmisek (który w moim przypadku zastąpiło plastikowe opakowanie po okropnych błyskawicznych noodlach...).



Ostra sałatka z zielonego ogórka
/proporcje na 1-2 osoby/

Pół dużego, długiego ogórka (ja użyłam ciemnego z grubą skórką, dlatego go obrałam – tak zresztą się go tu przygotowuje, ale normalnie pewnie nie jest to konieczne)
ok. 2 łyżeczki chili-oleju
ok. pół łyżeczki chili sproszkowanej
szczypta pieprzu syczuańskiego lub czarnego/białego
pół ząbka czosnku, posiekanego
pół łyżeczki startego imbiru

Ogórek przekroić wzdłuż na pół, połówkę jeszcze raz wzdłuż, a potem kroić przekątnie, w coś na kształt kostki.
Wymieszać z przyprawami i olejem, odstawić na parę minut i podawać!


Jedzenie było pyszne – i moje! – i przynajmniej bez dodatku tak niesamowicie tu popularnego glutaminianu sodu, który dodawany jest wszędzie i który można dostać w supermarkecie, zapakowany w wielkie torebki. Do pełni smaku brakowało tylko pałeczek (z nimi naprawdę wszystko jest lepsze!). Prawie wszędzie sprzedają je hurtowo, więc nie zdecydowałam się na własne, ale co tam, następnym razem kupię je na pewno – wszystkie 10 par!




Ostatnia ciekawostka to... cena produktów żywnościowych. Jakkolwiek mało romantycznie to brzmi, tu naprawdę opłaca się kupować w supermarketach. Zwłaszcza, jeśli nie jest się typowym Chińczykiem, który patrzy, które owoce są równe, kształtne, błyszczące i śliczne. Jeśli warzywo lub owoc jest lekko uszkodzony, obity, miękkawy lub po prostu ma inny kształt, ląduje do specjalnego kosza i kosztuje sobie śmiesznie mało. Poniżej dowód – cena bakłażana – 2 niewielkie bakłażany z kosza za 0.48 RMB, czyli jakieś 20 gr. CHINA! :)