poniedziałek, 30 stycznia 2012

Z cyklu "moje ostatnie lunche": suan la fen

Uwielbiam uliczne noodle - czosnkowo-słodko-piekielnieostre liang mian na zimno i - najbardziej - właśnie te - ostro-kwaśne, rozpływające się w ustach noodle ze słodkich ziemniaków, z dodatkiem prażonych orzeszków, kiełków i kolendry. Po prostu łał. Nie - łał, łał, łał.


A do tego dzisiaj w Chongqingu zrobiła się wiosna. Tutaj, gdy wychodzi słońce, nie widać go przez smog, ale i tak je czuć i jest przyjemnie, jak to wiosną, nawet tą brudną. Suan la fen na (tak zwanym) świeżym powietrzu, zmiksowane z ciepłem i przedwyjazdową melancholią smakowały jeszcze lepiej. Hot&sour, happy&sad.

niedziela, 29 stycznia 2012

Hong Shao Qiezi

Mój ulubiony, od samego początku, gdy nawet nie wiedziałam, co to jest.

Mam tyle jeszcze do opisania przed powrotem - dopiero co np. wróciłam z przepięknego Kunmingu, miasta na południu, gdzie wiosna króluje cały rok, a zimą, gdy Chongqing szary i mglisty bardziej, niż zazwyczaj, słońce Kunmingu okazało się wręcz zbawienne.

Może napiszę o wszystkim (WSZYSTKIM) jutro? Dziś postanowiłam zrobić sobie długi lunch - powrót do maja. Włosy wróciły do tamtej długości, ja - napełniona słońcem, a na stole, znowu, bakłażan, pachnący, złożony, intensywny, a tylko - bakłażan. Tylko ten hong shao!

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Barbecue z woka

... Albo warzywa stir-fry. Albo po prostu: WARZYWA!


Uwielbiam tutejsze barbecue! Jem je bardzo rzadko - może dlatego?

Raczej drogie, z pewnością nie najzdrowsze, jak to barbecue (+niezliczone ilości tych chińskich magicznych glutaminiano-pochodnych przypraw), tłuste i złowieszczo dymi z daleka (a na nie dymią samochody, choć mniej, bo grille są rozstawiane na każdym prawie tu kroku dopiero późnym wieczorem). Ale do wyboru jest tyle pysznego jedzenia, że od samego patrzenia się tyje! Szczęście w nieszczęściu – ja jestem tutaj zwolenniczką warzyw, a tych jest prawdziwa mnogość, większości nawet nie znam nazw: mnóstwo rodzajów grzybów i tofu, najróżniejsze liście i sałaty, duży szczypior, fasola, kiełki, jakieś rzepy i rzodkiewki, bakłażany, ogórki, inne ogórko-podobne, ryżowe placki, które po obróbce termicznej robią się chrupko-ciągutkowe... i... korzeń lotosu!!! Mój ulubiony.

Postanowiłam sobie wczoraj takie barbecue przyrządzić sama, na... woku. Pocieszałam się, że, jak się warzywa smaży krótko a intensywnie – co niewątpliwie wok umożliwia – to teoretycznie wszystko, co dobre, powinno w nich zostać. Przepisu nie ma (bo wyglądałby następująco: wszystkie ulubione warzywa, z czosnkiem i imbirem, i grzyby umieścić w dobrze rozgrzanym woku i krótko smażyć, dodając chili, sól, pieprz syczuański, odrobinę sosu sojowego i przyprawy 5 spices), ale to dobra okazja, by pokazać tu dwa fantastyczne produkty, jedne z moich ulubionych (ulubione jest prawie wszystko) – wspomniany już korzeń lotosu i szeroki makaron ze słodkich ziemniaków! Uwielbiam ich strukturę – lotos twardy, chrupki i taki soczysty, z delikatnymi włóknami ciągnącymi się czasem po przegryzieniu, a noodle ziemniaczane – o zwartej strukturze, lekko gumowe, rozpływające się w ustach.



Kiełki, jak zapomniało się nimi posypać danie, można zjeść na deser.
PS A kotka ma się dobrze, coraz lepiej – śmiało i wesoło. Zaczynam rozumieć ludzi, którzy są just crazy about cats. Tyle radości przynosi patrzenie, jak się bawi najmniejszym przedmiotem, skacząc wokół niego i po niego, jak poluje na niewidoczne obiekty biegnąc z prędkością światła od pokoju do pokoju, zabawnie się przy tym czając, jak łasi się szukając kontaktu, albo wspina po nogach, żeby usnąć na moich kolanach, albo jak chowa się pod szklany stół, wtapiając w tamtejszy bałagan i udając, że jest jego częścią.


niedziela, 8 stycznia 2012

Nowy lokator




Moja współlokatorka Chinka, jak to Chinki, zbyt rozległą wyobraźnią czy odpowiedzialnością nie grzeszy, ale, naturalnie, wrażliwość na piękno, i ogólnie cuteness ma rozwiniętą ponadprzeciętnie, tak więc wczoraj postanowiła sobie kupić... kota (Chińczycy zachwycają się wprost tymi malutkimi szczeniaczkami i kociakami sprzedawanymi z ciasnych klatek na deptaku, bez dostępu do wody i jedzenia, ale wyglądającymi supersłodko, nawet jeśli raczej niezbyt zdrowo czy też czasem w ogóle mało żywo; poza tym myślą, że małe pieski są super, zwłaszcza, jak da się je ospreyowac (pudelki z różowymi uszami, zieloną grzywką i niebieskim ogonem, przy czym kolory mogą się nieznacznie różnić, zawsze jednak mieszcząc się w rozsądnych ramach jaskrawości) i założyć buty tudzież inne przebranie). Dzisiaj jednak wyszła z domu na parę godzin zostawiając go (a właściwie ją - MiaoMiao) na pastwę losu, którym okazałam się ja. Musiałam się nią zająć, bo miauczała niesamowicie i bez przerwy. Z jej wskakiwania na moje nogi gdy przyrządzałam sobie lunch wywnioskowałam, że jest głodna, a z siedzenia - w przerwach od skakania - na nagrzanym ruterze - że jest jej zimno. To zachęciło (a raczej zmusiło) mnie do przeczytania o zbilansowanej domowej diecie kotów, przy niezwłocznym odstąpieniu jej skrawka elektrycznego koca. Z czasem dostała swoje jajko na twardo z makaronem i jakby się uspokoiła. A przykry obowiązek zaopiekowania się opuszczoną kotką, własnością chińskiej właścicielki (Oczywiście! Znowu ja, a ona taka nieodpowiedzialna!), okazał się naturalnie wielką radochą. Zaczęłam też czytać więcej o zbilansowanych posiłkach domowych czworonogów i znalazłam parę przepisów na... ciasteczka dla psów, a to w ogóle made my day. :)

Przykładowy przepis (z TEJ  strony):


Serowe kosteczki

2 szklanki mąki razowej 
1 i 1/4 szklanki utartego żółtego sera 
2 ząbki drobno pokrojonego czosnku 
1/2 szklanki oleju roślinnego 
5 łyżek stołowych wody

Mąkę, ser, olej i czosnek wymieszać (można użyć miksera), stopniowo dodając wodę. Ciasto rozwałkować do grubości ok. 1 cm i używając foremki wyciąć kształt kości. Piec w temperaturze ok. 200 stopni C. przez 10-15 minut, aż ciasteczka się przyrumienią. Przechowywać w szczelnym pojemniku lub w lodówce.

Nie jestem pewna, czy te przepisy akurat są dobrze zbilansowane, ale to kolejny pretekst do nauczenia się czegoś i... upieczenia po powrocie, więc na pewno porozmawiam z kimś mądrzejszym i wezmę się za te, czy trochę inne,  szalone ciacha.

I mnóstwo innego, zauważyłam, że jak komentuję jakieś smakołyki na moich ulubionych blogach kulinarnych, to najczęściej piszę, że ten na pewno robię jako pierwszy, od razu po powrocie do piekarnika.

A tymczasem, MiaoMiao... chyba sobie zbytnio folguje z moimi skarpetkami!




czwartek, 5 stycznia 2012

Smażone banany z brązowym cukrem i cynamonem

Słucham Tori Amos, nadchodzi piosenka Winter, a ja myślę sobie z nadzieją bardziej niż nadęciem, że może w Polsce zima czeka dopiero na mój przyjazd w lutym, by podzielić się śniegiem. W Winter Tori śpiewa do taty, a tak się składa, że mój, kiedy byłam dzieckiem, wspaniale przyrządzał (przyrządził?) banany. Była pyszna prosta wersja – pokrojone w plasterki z kremem czekoladowym – i równie smaczna, odrobinę mniej prosta, bo nie można powiedzieć bardziej skomplikowana – przekrojone wzdłuż, smażone z cynamonem i cukrem. I to, poczułam dziś, jest to. Może i miałabym ochotę ponarzekać jeszcze na brak piekarnika i, że jak fantastycznie byłoby upiec bananowe muffinki z cynamonem, a może by i jeszcze czekoladą, ale nie dziś, nie przy tej doskonałej prostocie, starej a uniwersalnej.

Moje banany były takie, jak kiedyś– aromatyczne, niechlujnie rozpływające się na talerzu – i dalej. Z chrupiącą warstwą skarmelizowanego brązowego cukru na wierzchu i cudownie klapowate w środku.


Smażone banany z cynamonem i brązowym cukrem
czyli powrót do dzieciństwa
1 banan = 1 porcja 

Banan
Cynamon w proszku – ok. łyżeczka
Brązowy cukier – ok. dwie łyżeczki

Masło/olej (u mnie – sezamowy) do smażenia

Obranego ze skórki banana przekrój dwa razy tak, by uzyskać 4 podłużne kawałki. Rozgrzej patelnię z masłem/olejem i umieść w niej kawałki bananów. Posyp cynamonem (ja dodałam do oleju sezamowego kawałki laski cynamonu) i brązowym cukrem. Smaż, aż banan będzie miał delikatnie skarmelizowaną od cukru powierzchnię, a w środku zrobi się bardzo miękki.


Fried bananas with cinnamon and brown sugar
or coming back to childhood
1 banana serves 1
  
Banana 1
Abt 1 teaspoon cinnamon powder
Abt 2 teaspoons brown sugar

Butter/oil (in my case: sesame oil) for frying

Slit the previously peeled banana midway twice into 4 pieces. Preheat the frying pan with butter/oil in it and add the banana pieces. Sprinkle the cinnamon powder (in my case it was a crumbled cinnamon stick added to my sesame oil) and brown sugar onto the banana pieces. Keep frying until the sugar caramelizes and the banana pieces seem slightly sugar-crunchy on the outside and very tender on the inside.



Śnieg może poczekać, zapomniałam rękawiczek

wtorek, 3 stycznia 2012

Xin Nian Kuai Le!


Znaczy Szczęśliwego Nowego Roku! Ale i tak nie umiem tego poprawnie wymawiać (bo w chińskim, jak wiadomo, nie wystarczy się na pamięć nauczyć wyrazów, tylko trzeba perfekcyjnie wymawiać te ich dziwne głoski i, oczywiście, tony, bo najbardziej subtelna różnica sprawia, że oni - zwłaszcza, że nieprzyzwyczajeni do rozmów w łamanym chińskim z obcokrajowcami w Chongqingu - już nie rozumieją, co się do nich mówi), w czym utwierdził mnie jeden Chińczyk, który mi się spodobał i chciałam mu złożyć życzenia, a ten - zamiast się rozpłynąć z podziwu (ewentualnie - z rozczulenia), w nieskończoność mnie poprawiał.

Jak wygląda w Chinach NASZ Sylwester/Nowy Rok (ichni wszak w tym roku, wedle kalendarza chińskiego, zaczyna się dopiero 23 stycznia)? Na szczęście nie wiem! Widziałam tylko zaczynającą się tzw. imprezę koło 22, kiedy przechodziłam przez główny plac na Jiefangbei. Spotkałam wtedy na całe szczęście swojskiego kolegę Amerykanina (na jego szczęście też: I'm so happy I ran into you, haven't spoken English for ages), który patrząc ze zdumieniem na scenę rozgrywającą się pod chińskim Big Benem, powiedział, że w Nowym Jorku tylu ludzi nawet nie ma (comic relief: du-uh, you're in China). Wyobrażam sobie, że później impreza wyglądała tak samo, jak Wigilia, albo jeszcze gorzej - czyli te i większe tłumy, tłumy, tłumy (mama mówi nie idź tylko, dziecko, w tłum! ale nie potrafi sobie wyobrazić, że ten tłum jest wszędzie! na chodniku, na jezdni, na głównym placu, na małych uliczkach - wszędzie, gdzie nie pójdziesz, czeka na ciebie głodny waty cukrowej, dużych misiów i, co najgorsze - ciebie - TŁUM), balony, balony, balony, jedzenie, jedzenie, jedzenie (jeszcze więcej, niż normalnie) i nieznośne pseudo celebracje (nawet fajerwerków nigdzie nie było widać). A to dlatego, że postanowiliśmy z garstką znajomych usiąść w jedynym miejscu przypominającym nawet nieco europejski pub, z dobrą muzyką i ciekawymi ludźmi, czyli CC Parku, i oddać się spokojnej acz jakże radosnej czynności, za umożliwianie której grozi tu podobno kara śmierci, czego świadomość dodała skądinąd trochę sylwestrowych emocji. Zabawa była przednia, a najlepsze w niej było to, że byliśmy sami (prawie! China, du-uh).
Nowy Rok był też fajny! Już z Chińczykami, ale tymi moimi! Mieliśmy z rodzinką Wisienek, która wzięła mnie kiedyś na inne święta do Wuxi, uczniami Arniego i innymi nauczycielami wspaniałe barbecue, tłuste, a jakże, ale bez glutaminianu sodu i na ich własnym DACHU! I z saksofonem na żywo.





Bliskim z daleka jeszcze raz życzę Szczęśliwego Nowego Roku - po polsku (uff)!