wtorek, 11 grudnia 2012

Muffinki czekoladowe z masą krówkową (bez jajek)


Zima za oknem cudowna. Niestety - wywołuje głód na czekoladę jak nigdy, a niekoniecznie już sprzyja wychodzeniu na zakupy. Od teraz jednak nie trzeba już jajek, by zrobić pyszne muffiny! :D Są jeszcze lepsze, niż z nimi - wilgotne, miękkie i sprężyste. I robi się je dosłownie w 5 minut. Świetny przepis na ciasto z bloga pinkcake (lekko zmodyfikowany). Ja dodałam też masę krówkową - by było jeszcze bardziej słodko...



Muffinki czekoladowe z masą krówkową (bez jajek)

1,5 szklanki mąki
1 szklanka brązowego cukru (można dać mniej zwykłego)
szczypta soli
3 łyżki kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia (ja daję sporą)
6 łyżek oleju (dużych łyżek)
1 łyżka spirytusu (ja wykorzystałam rum)
1 szklanka mleka (ew. rozcieńczonego wodą)

Ponadto:
Ok. 1 szklanki (12 czubatych łyżeczek) masy krówkowej lub, jeśli ktoś woli, powideł śliwkowych, kremu czekoladowego lub np. dżemu malinowego lub z czarnej porzeczki

Przygotować 12-dołkową formę na muffinki i wyłożyć ją papilotkami, jeśli jest taka potrzeba (z silikonową na szczęście nie trzeba nic robić :)). Piekarnik nagrzać do 180 stopni (w oryginale - do 170).

Suche składniki (mąka wymieszana z proszkiem, cukier, sól, kakao) przełożyć do jednej miski, mokre (olej, alkohol, mleko) - do drugiej. Suche składniki wmieszać szybko i niezbyt dokładnie do mokrych (grudki przy muffinach wskazane) za pomocą łyżki/rózgi do ubijania.

Nałożyć do foremek 2/3 ciasta, na to sporą łyżeczkę lub półtorej nadzienia i przyłożyć pozostałym ciastem, by dopełnić foremkę do mniej więcej 3/4 wysokości/PRAWIE końca.

Piec w rozgrzanym piekarniku 15-20 (ew. do dwudziestu paru) minut. Nie przesuszyć.

Smacznego!

niedziela, 9 grudnia 2012

Wegetariańska grochówka: ten dziwny moment, kiedy...

... zaczynasz śmiać się przez łzy, bo uświadamiasz sobie, jak komicznie musisz wyglądać płacząc przy smutnych piosenkach o miłości... podczas robienia zupy - jeszcze tak mało romantycznej jak grochówka. :)

Wszystkie moje zupy są zazwyczaj dobre - i zawsze brzydkie. Dodaję za dużo latających wszędzie przypraw, brudzę całą kuchenkę, nie odcedzam warzyw, robię zbyt wielkie ilości... Ale kto by się tym przejmował - Niemenowi, Osieckiej, Nosowskiej, a na pewno już Halinie Poświatowskiej, na pewno jest wszystko jedno.



Wegetariańska grochówka

2 szklanki grochu
3 ziemniaki
parę marchewek
seler
pietruszka
por
3 duże cebule
3 ząbki czosnku
mały przecier pomidorowy
parę liści laurowych, kulki ziela angielskiego i pieprzu
dużo przypraw (po ok. pół łyżeczki/łyżeczce każdej), ale co kto lubi: kminek, majeranek, bazylia, tymianek, pieprz ziołowy, papryka, pieprz, sól do smaku
sos sojowy
trochę soku z cytryny - jeśli smak wydaje się zbyt mdły
ew. trochę cukru

Do zagęszczenia:
śmietana i ok. 1,5 łyżki mąki ziemniaczanej


Dużo składników, prawda? To dlatego, że wszystkie swoje zupy zawsze robię też podobnie... czyli dodaję prawie wszystko, co mam pod ręką, tylko zmieniam przyprawy i główny składnik. I tak oto powstała też dziś grochówka:

Groch, który moczył się w wodzie całą noc, przepłukałam, zalałam nową wodą i gotowałam (oczywiście w największym garnku) ok. godziny z dodatkiem kminku i majeranku - pierwsze dziesięć minut na dużym ogniu, by pozbyć się toksyn, później - na b. małym. Dodałam pokrojone w kostkę ziemniaki, w plasterki - marchewkę, w części - seler, por oraz liście laurowe i kulki ziela i pieprzu i dalej gotowałam pod przykryciem. W tym czasie podsmażyłam na patelni z oliwą cebulę z czosnkiem, częścią tymianku, bazylii i innych przypraw - i koncentratem pomidorowym. Dodałam to do zupy, wraz z pozostałymi przyprawami (które należy rozcierać w dłoniach, by miały jeszcze większy aromat). Doprawiłam sporą ilością ciemnego sosu sojowego i soli, jeszcze papryką, odrobiną cukru i chili, by była bardziej rozgrzewająca, i cytryną, by trochę przełamać smak. Zagęściłam gotującą się zupę jakimiś trzema łyżkami śmietany i mączką ziemniaczaną (wymieszałam te dwa składniki razem, później dodałam do nich trochę gorącej zupy i wlałam tę miksturę z powrotem do całości zupy - tak, by się nie zwarzyła). Chwilę jeszcze gotowałam, sprawdziłam, czy jest dobra i... już.





wtorek, 17 lipca 2012

Hummus

Co jest dobrego w szwedzkim Malmö? Podobno, jak ktoś kiedyś stwierdził, to, że można stamtąd w pół godziny dostać się do Kopenhagi. Moim zdaniem to południowe miasto jest naprawdę bajeczne, z tymi domkami jakby wyciętymi z kolorowego papieru i prostymi a przytulnymi wnętrzami, i jest tam więcej świetnych rzeczy, ale łatwy dojazd do Kopenhagi rzeczywiście zalicza się do nich bez żadnej wątpliwości. A co jest dobrego w Kopenhadze? Mnóstwo. Christiania i radosne zapachy, rowery, rowery, rowery, ludzie starzy, młodzi i niepełnosprawni i to, jak dużo ich jest - i jacy są kolorowi, zrelaksowani. Pijący i słuchający muzyki na trzech mostach (tych mostach) lub uprawiający jogging tuż obok. Słońce, które mnie tam przywitało. I, plasujące się na górze listy, najlepsze miejsce z falafelem na świecie. Delikatno-krucha konsystencja tych wegetariańskich kotlecików, z jakąś niesamowitą, orzechową jakby panierką, śni mi się do teraz. Coś mi się wydaje, że nadszedł czas, bym wzięła się sama za wypróbowywanie przepisów. A tymczasem zajadam się innym wytworem z cieciorki - który zresztą TAM próbowałam po raz pierwszy (i też był wspaniały!) - hummusem.


Troje z parudziesięciu rowerzystów przejeżdżających przy barze, którym robiłam zdjęcia przez parę zaledwie minut. Chiński akcent na bloga? Jia Jia Le (cokolwiek by to było) naprzeciwko. :)

Za łikipedią: "Hummus (arab. حُمُّص; - ciecierzyca) – pochodząca z Libanu potrawa popularna na Bliskim Wschodzie w kuchni arabskiej i żydowskiej, znana również w kuchniach kaukaskich. Występuje w wielu wariantach, jako zimna przekąska, spożywana z chlebem pita, ale zasadniczymi składnikami są zawsze ciecierzyca, ugotowana i utarta, zmiażdżony czosnek, tahini (pasta sezamowa), oliwa i sok z cytryny, przyprawy, niekiedy pietruszka oraz kmin rzymski, dokładnie razem wymieszane. Według legendy została wymyślona przez sułtana Saladyna w czasach wypraw krzyżowych. Obecnie rozpropagowana na całym świecie, głównie przez wegetarian i wegan."


Nam pysznie łączył się z falafelem, mnóstwem innych warzyw i ciepłą pitą. Ja sama używam go do kanapek z pomidorem i ogórkiem, świetnie sprawdza się też w tostach, pasuje do sosów. Jest zdrowy, pyszny i, jeśli ma się pod ręką gotową pastę tahini i ciecierzycę z puszki, błyskawiczny do przygotowania.

 

Hummus
Przepis z niezawodnej Kwestii Smaku

5 łyżek ziaren sezamu*
2 łyżki oliwy extra vergine
1 łyżka oleju sezamowego
mały ząbek czosnku
sok z połówki cytryny
250 g odsączonej ciecierzycy z puszki (lub wystudzonej ugotowanej**)
70 - 80 ml zimnej przegotowanej wody (lub wywaru z gotowania ciecierzycy)
 sól

Ziarna sezamu wysypać na suchą patelnię i mieszając co jakiś czas delikatnie uprażyć (mają jedynie lekko zbrązowieć). Uprażony sezam ostudzić i zemleć ręcznym blenderem. Dodać oliwę extra vergine i dokładnie zmiksować. Do powstałej pasty (tahini) dodać pozostałe składniki (olej sezamowy, czosnek, sok z połówki cytryny) i miksować na jednorodną masę dodając pomału ciecierzycę, wodę i sól do smaku.

* zamiast miksować sezam z oliwą można użyć gotowej pasty tahina (tahini) - około 5 łyżek
** można użyć odsączonej ciecierzycy z jednej puszki lub ugotować suchą ciecierzycę: należy moczyć ją przez noc w zimnej wodzie, następnie wymienić wodę na świeżą w takiej ilości aby sięgała ponad poziom ciecierzycy i gotować na małym ogniu przez około 2 - 3 godziny do miękkości. Ciecierzycę można gotować z dwoma ząbkami czosnku i gałązką szałwii. W razie potrzeby uzupełniać wodę, nie trzeba dodawać soli.






piątek, 13 lipca 2012

Proste muffinki i kolorowy lukier (bez sztucznych barwników :D)


Co jest najlepsze w syropie z czarnych porzeczek Mamy? Wiele rzeczy. Po pierwsze to, że dokładnie pomiędzy podgrzewaniem się a gotowaniem smakuje najlepiej, a jego temperatura staje się idealna do wyjadania z garnka, tą łyżką drewnianą, która jest już tak fioletowa, że chyba nigdy nie uwolni się od roli mieszadła do syropu z porzeczek. Następnie - magiczny kolor (połączony z konsystencją!), który najsmaczniej prezentuje się na jogurcie naturalnym tudzież serku wiejskim. Aż wreszcie... możliwość przygotowanie naturalnie kolorowego lukru! Lukier, jak to lukier (jakby powiedział kolega Lyosha jego angielskim: icing like icing), a ile radości. I znowu ten kolor.

Tak żywy i wesoły jest nadzwyczaj ważny, gdy pogoda nie może się zdecydować - tak jak przez ostatnie, i podobno najbliższe, dni...

Co jest najlepsze w takim lukrze? Że można do niego dorobić błyskawiczne muffinki, żeby razem stworzyli pyszną i piękną całość.

Proste muffinki w 5 minut
Przepis z blogu Dorota Smakuje

Składniki suche:
250g mąki
1 szkl cukru
3 cukry waniliowe
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Składniki mokre:
1 szkl mleka lub wody
½ szkl oleju roślinnego
2 jajka
(opcjonalnie: posiekana czekolada/starta skórka z cytryny/aromat cytrynowy)

Najpierw oddzielnie mieszamy suche i mokre składniki, potem łączymy razem i mieszamy krótko i niedokładanie. Wlewamy w foremki. Pieczemy 20 min w 200 st. (Z przepisu wychodzi 12 muffinek.)


Kolorowy lukier

10 łyżek cukru pudru wymieszać z ok. 3 łyżkami gorącego syropu z czarnej porzeczki/wiśni/sokiem z buraków itp i ewentualnie małym dodatkiem wody/cytryny. Szybko nakładać na babeczki i pozostawić do zastygnięcia. 




Kolejna niezastąpiona rzecz w taką pogodę?


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Ciasto z rabarbarem i kruszonką



Jak można opisać delikatny kruchy spód, mnóstwo kruszonki i jeszcze więcej ciepłych, soczystych owoców? Ciasto doskonałe. :)

A pierwszy kawałek? Ekscytujący. I zawsze trochę brzydki.


Ciasto z rabarbarem i kruszonką (a właściwie z rabarbarem i trochę-jabłkiem, co by uzupełnić do kilograma)
Przepis luźno cytowany za Dorotką, u której go znalazłam

Składniki:
2 szklanki mąki pszennej
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 szklanki cukru pudru
185 g masła
3 duże żółtka
1 łyżka gęstej kwaśnej śmietany



Nadzienie:
1 kg rabarbaru (ja wymieszałam z jabłkami)
6 łyżek cukru
1/2 szklanki dżemu truskawkowego (ja użyłam porzeczkowego)


Kruszonka:
185 g mąki pszennej
100 g cukru
125 g masła
cukier waniliowy (1 opakowanie)

Makę przesiać z cukrem i proszkiem do pieczenia, dodać pokrojone na kawałki masło i dokładnie posiekać. Dodać żółtka i śmietanę, zagnieść szybko ciasto (świetnie do tego nadaje się malakser), uformować w wałek, zawinac w folię i schłodzić w lodówce przez co najmniej 30 minut.
Piekarnik rozgrzać do temperatury 180ºC. Ciasto zetrzeć na grubej tarce na blaszkę o wymiarach 33 x 23 cm i dokładnie wylepić nim dno. Podpiec w piekarniku, aż będzie lekko złociste (ok. 15-20 min), lekko wystudzić.
Rabarbar obrać, umyć, osuszyć i pokroić na 1 cm kawałki. Rozgrzać suchą, dużą patelnię, wrzucić do niej rabarbar i posypać cukrem. Podgrzać na ostrym ogniu mieszając, aż rabarbar puści sok - około 2-3 minut. Przełożyć rabarbar na durszlak i odsączyć z nadmiaru soku (który potem można wykorzystać jako syrop).
Przygotować kruszonkę: mąkę wymieszać z cukrem i cukrem waniliowym. Masło roztopić w małym rondelku i bardzo mocno podgrzać i takim gorącym zalać suche skladniki. Dobrze wymieszać (ja zrobiłam ją tradycyjnie - rozcierając masło palcami).
Przestudzone ciasto posmarować cienko dżemem, wyłożyć na nie odsączony rabarbar, posypać łyżką tartej bułki i na końcu posypać pokruszoną kruszonką.
Piec okolo 30 - 40 minut w temperaturze 180ºC. Przestudzić i posypać cukrem pudrem.





sobota, 9 czerwca 2012

Chongqing czyli podwójne szczęście

Niełatwo jest wracać do wspomnień. Nie wiem, dlaczego. Ale niedobrze jest chyba też od nich uciekać. Wracam dziś w nocy więc do Chongqingu – miasta, kryjącego w swojej nazwie podwójne szczęście.

Czy ludzie są tam aż tak, lub chociaż trochę, szczęśliwi? Nie wiem, ale uśmiechają się całkiem często – głównie nerwowo, do obcokrajowców. To miasto oddalone bowiem o 2 tys. kilometrów od wielkiej i jak najbardziej światowej stolicy, Pekinu, mimo, że wielkie, z centrum tworzonym na „mały Hongkong”, to mentalnie jest chińską, lokalną wioską.

Gdy miałam tu przyjechać, słysząc o ciągłym rozwoju tego ogromnego miasta wydzielonego, rosnącej popularności lekcji języków obcych i wychodzeniu Chin ku światu, wzięłam za pewnik to, że dogadam się tam po angielsku. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że nie tylko z ludźmi na ulicy, ale i absolwentami tzw. English studies, bardzo trudno jest się porozumieć. Pierwsi – ni słowa nie-po-chińsku (a i to rzadko w mandaryńskim standardzie), drudzy – kiepsko, no i sposób myślenia inny. Brak logiki (oczywiście tej, do której ja byłam przyzwyczajona), rozumowanie – i wyrażanie się – przez pryzmat zupełnie odmiennych doświadczeń, oczekiwań, filozofii, schematów, bardziej i mniej uświadomionych. Poza tym... ludzie – w przeciwieństwie do obojętnych już mieszkańców Pekinu – gapią się. Wytykają palcami. Robią zdjęcia, chcą robić sobie wspólne. Dziwią się, że jesz pałeczkami. Dziwią się, że jesz takie ostre... i jakie białe kobiety mają duże oczy, a mężczyźni włosy na rękach. Dwa angielskie wyrazy znane prawie każdemu: beautiful i strong. Zdjęcia, uśmiechy, wyciągnięte palce, tłum wokół, zdjęcia. Wołanie na ciebie laowai. Laowailaowai-śmiech-palec-zdjęcie. Czasem się kończy tylko na śmiechu.

A jednocześnie... raczej serdeczność, raczej ciekawość ciebie – Nowego. Małe radości, ale codzienna tasamość. Wielkie (i wcale nie tak rzadkie!) świętowanie, gdy się świętuje – i to w gronie najbliższej rodziny, z jeszcze większą ilością jedzenia – ale i nieustanna, żmudna praca we wszystkie inne dni. Wolne łażenie Chińczyków na ulicach i nieporównywalnie szybkie życie tych, których dzieci uczyłam w drogich, prywatnych szkołach.

Wiecznie deszcz (zwłaszcza latem i wiosną), brudno, śmierdząco, na każdym kroku restauracja lub bar z jedzeniem, koty, a wokół wszechogarniające to, co nazywają mgłą (widać, że niewielu bywało poza granicami, na ten przykład w Anglii).

Chongqing’s three hot’s: hot girls, hot weather and hot pot.
Czyli: piękne, filigranowe, niesamowicie kobiece, choć trochę nudno takie same, Chinki; pogoda mająca właściwości topiące... duszny, deszczowy, pełen nasilonych spalin i stęchlizny, niepowstrzymany  u p a ł – bez słońca...; syczuańska kuchnia – ostra, odrętwiająca, aromatyczna, ciężka, tłusta i wyjątkowo smaczna; potrawy głównie pod znakiem chili, pieprzu syczuańskiego i... glutaminianu sodu.


Duszące uderzenie smażonego chili po wejściu do restauracji.

Chongqing to miasto gór i mostów. Bez rowerów, ale z mnóstwem odważnych motorów, samochodów i taksówek – zawsze trąbiących i podwajających liczbę pasów ruchu, niezwracających uwagi na przepisy, które i tak pewnie nie istnieją.

Dzieci bez pieluch, z rozciętymi spodenkami.

Gdy gorąco – panowie chodzący z koszulkami podwiniętymi ponad brzuch. Panie – nigdy z głębszym dekoltem, ale zawsze z mocno odsłoniętymi nogami.

Tamta ratująca mnie wtedy wieczorna kolorowa fontanna – z bawiącymi się dziećmi i wodą tryskającą w rytm muzyki.

Przejażdżka po okolicy z Jeremym: półtorej godziny za nami – cywilizacja, Shapingba, uniwersytet, centrum, tutaj – pola, dzikie psy, przed którymi z ledwością uciekliśmy i jeden wielki, wysoki odbiornik radiowy na środku.

Łazienki bez mydeł okazują się całkiem znośne, jeśli są chociaż drzwi, a ty przyzwyczaiłeś się już do dziur w podłodze.

Szybkie bary i moje wskazywanie potraw – chcę to i to. Z czasem – chcę jajo z pomidorem/bakłażana hong shao/fasolkę z czosnkiem/noodle ze słodkich ziemniaków/mapo tofu... Jeszcze później – wo bu yao rou, czyli – proszę bez mięsa.

Soczysta trzcina cukrowa.

Sklepy, sklepy, sklepy, sklepy. Denerwujący sprzedający stojący na progu i klaszczący w celu zwrócenia uwagi przechodniów. Czasem mający hałasujące zabawki, które ich wyręczają.

Ludzie. Wszędzie tłum wolno idących, jakby zmierzających na jakiś wielki event typu koncert, którego nie można przegapić lub wyprzedaż luksusowego plastyku ludzi... A oni po prostu idą. Tłum – tłumy – po prostu tam są. Zawsze. (Zwłaszcza podczas jakiegoś nie-ichniego święta.)

I wszędzie. Jedynym miejscem wolnym od ludzi są chyba tylko klatki schodowe – wszyscy jeżdżą windami, inaczej się nie opłaca. Ja – czasem po schodach.

Kury w siatkach, kaczki dogorywające tam, gdzie pani siedzi i sprzedaje. Kotki i szczeniaczki w klatkach na ulicy – sprzedawane od ręki, bardzo cute, więc można na trochę wziąć.

Starzy ludzie rano ćwiczący taichi, wieczorem tańczący, za dnia – korzystający z tzw. siłowni na świeżym powietrzu, umieszczonych w różnych miejscach w mieście (ale żadnego placu zabaw).

Moja ukochana, radosna dzielnica Nanping. Niezasypiający ludzie. Czasem piszą wodą.

Jangcy – brudna, śmierdząca, olbrzymia. Kochana podczas upału nie do zniesienia, zwłaszcza w noce z soboty na niedzielę.

Urocza kawiarnia odkryta z Mattem w CiQiKou, potem – na nowo, z jednakim entuzjazmem, z Natalią.

Wieżowce.

I nie ma żadnego parku. Brak miejsca na park.

Niepohamowany śmiech na widok dziecka kąpiącego się na ulicy w wiadrze.

KTV (karaoke), imprezy w klubach prowadzących jedynie do świadomej degrengolady, rozcieńczone, mieszane ze spritem smutne wino lub supermocna i sromotna w skutkach biała wódka, czyli baijio. Trochę lepsze brązowe jinjio, pite na schodach w znośnej odległości od klubu (let’s get out of here, shall we), i dużo papierosów – tanich, jak cola, i wszechobecnych.

Dobre koncerty, wystawy, wydarzenia? I don’t think so.

Ale...

Niedobrze jest poddać się pierwszemu wrażeniu, że jedynymi rozrywkami tu są: jedzenie, chodzenie do klubów, KTV i robienie zakupów.

Należy np. wejść na couchsurfing i znaleźć wspaniałych, bardziej otwartych i jakoś prawdziwiej życzliwych ludzi. Nie być zamkniętym. Pozwolić im opowiedzieć więcej o historii, kulturze, o sobie. Wspólnie coś ugotować. Posłuchać muzyki. Przejść się razem do ciekawych miejsc w Chongqingu – bo takie tu naprawdę są (pierwsze bramy miasta, kolejka „górska”, pozwalająca w najszybszy sposób przemieścić się z jednej dzielnicy do drugiej, góra widokowa, stara opera, CiQiKou, czyli tzw. ancient town, muzeum Trzech Przełomów i pobliska hala ludowa, superciekawa, wyróżniająca się dzielnica artystów, cała pokryta studenckim graffiti, świątynia Luohan Si – mała, niepozorna, spokojna i taka inna – enklawa zgubiona wśród wysokich budynków w samym centrum miasta), jak również dać się zabrać do tych niedostępnych dla przeciętnego turysty – do znikającego miasta (niezwykle chińskiej, lokalnej, brzydkiej okolicy, która, jako kolejna, będzie zapewne niedługo wyburzona, by postawić kolejne nowe osiedla), na wspinaczkę pod wielką górę w niby-lesie, do skromnych, tanich gorących źródeł. Do domu. A nawet... nad jezioro (nawet, gdy pozostali mówią, że jezior nie ma, lub że nie wolno się kąpać) – największa dla mnie niespodzianka, wielka ulga.

Ludzie z Chongqingu...

Pamiętam ich dokładnie, może nawet zbyt dokładnie.
Chińczycy... Opisać ich można pierwszymi słowami paru obcokrajowców, z którymi (chyba dopiero z dobry miesiąc po przyjeździe) udało mi się spotkać: nie ufaj nikomu. Ale nie jest to opis wystarczający. Na szczęście.

Obcokrajowcy? Stosunkowo w Chongqingu ich niewielu, ale jakich...
Filipinka, która ma tu ciężko, ale sto razy lepiej, niż u siebie. Nie-nativespeakerzy, którzy muszą udawać w szkołach, że są ze Stanów. Podstarzali Amerykanie o raczej nieuchwytnym wyrazie twarzy, którym chyba nie wyszło tam i są tu, gdzie łatwo, tanio i gdzie kobiety bardziej niż chętne do małżeństwa. Bułgar, który przedstawia się imieniem angielskim i nie przyznaje się, skąd jest. Ludzie zachłyśnięci dużym miastem, zdający się nie zdawać sobie sprawy, jakie jest ono małe. Dużo nauczycieli, jeszcze więcej pseudo-nauczucieli. Ale i studenci, tancerze, modele, ciekawe, niezwykłe osoby. Podrywacze. Wiecznie szukający. Otwarci, pytający, słuchający. Ich oczy. Pytający, czekający na jedną odpowiedź. Mówiący, powtarzający zawsze te same historie nowo poznanym ludziom (i czasem też starszym znajomym). Para żegnająca się rano, nigdy się nie poznawszy. Nieznajomi, czujący, że się znają od zawsze. 

Czy jest tu fajnie? Nie do końca.
Czy warto tu przyjechać? Warto. 



[by powiększyć zdjęcia, można kliknąć na jedno i oglądać w pokazie]