sobota, 29 października 2011

Chips, no fish

Na tym blogu była już mowa o pierwszych razach: pierwszy raz u chińskiego fryzjera, pierwszy raz z książką s-f i z kinowym megahitem z własnej woli (choć trochę też z desperacji). Pierwszy raz goszczenie u siebie couchsurfera i... pierwszy raz robienie domowych frytek. Bo w Chinach nigdy nie wiadomo, na co przyjdzie ochota, potrzeba i kaprys.

A że ostatnio oglądałam Dear Frankie, brytyjski film o mnóstwie rzeczy, w tym o frytkach z rybą, i widziałam tam właśnie najlepiej wyglądające frytki na świecie – duże, rustykalne, brązowe i mówiące: schrup mnie, może być bez ryby (tak zresztą, jak lubił Frankie), zapragnęłam sobie takie frytki zrobić na obczyźnie. Ostatnio też często natrafiałam na różne artykuły i posty w Internecie na ten temat (http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53667,9198324,Frytki.html, http://whiteplate.blogspot.com/2011/03/o-perfekcyjnych-frytkach.html), to moja chęć na frytki była już wystarczająco dojrzała.


Frytki były pyszne i, mam nadzieję zdrowsze, niż te fastfoodowe (dzięki podwójnemu smażeniu nie tak bardzo nasiąknięte tłuszczem, bez tajemniczych substancji na wierzchu, które przyspieszają proces produkcji i smażone na dobrym oleju rzepakowym, chyba najbardziej popularnym tu, w Chinach). Okazały się też bardzo szybkie do przygotowania, głównie dzięki prostemu przepisowi z Kwestii Smaku, który cytuję poniżej, głowie niewypełnionej myślami oprócz tych o samych frytkach, swojskiemu zapachowi smażonych ziemniaków, który motywował do działania i niezastąpionemu wokowi, z którym wszystko jest łatwiejsze.

Składniki

4 ziemniaki, obrane i pokrojone na frytki
olej roślinny do głębokiego smażenia, np. słonecznikowy
sól

W garnku dobrze rozgrzać olej (do temperatury 190 stopni), na wysokość 10 -15 cm (nie więcej niż 3/4 garnka oleju). 

Smażyć osuszone i pokrojone ziemniaki, w małych porcjach, po 8-9 frytek w jednej partii. 

Po obsmażeniu w wysokiej temperaturze (po około minucie) wyjąć frytki łyżką cedzakową i położyć je na ręcznik papierowy. Smażyć resztę partii ziemniaków w tak samo gorącym oleju. 

Rozgrzać olej do temperatury trochę niższej niż wyjściowa (około 160 stopni) i ponownie smażyć wszystkie partie frytek przez około 4 minuty każdą partię. Wyjąć łyżką cedzakową, posypać solą i zaraz podawać.







piątek, 28 października 2011

Couch Surfing experience


Konto na CouchSurfingu postanowiłam założyć jeszcze w wakacje, kiedy zaczęłam poznawać w Chinach osoby, które podróżowały i korzystały z CS na całym świecie. Zresztą nie tylko o surfowanie po darmowych kanapach tu chodzi, ale o ludzi, historie, inne spojrzenia na różne sprawy, bezinteresowne ciepło i wspólne gotowanie. Można też umówić się na kawę czy inne piwo i razem pozwiedzać - z komentarzy i własnego doświadczenia wiem, że dzięki tubylcom z CouchSurfingu można dotrzeć w nieznane dla zwykłych turystów miejsca.


Moje doświadczenie z CouchSurfingiem jak dotąd jest następujące: poznany Chińczyk Jonny, który, wyłapany przez bardziej doświadczonego Ł., jako pierwszy pokazał nam Chongqing i ludzi od radosnej strony. Potem Chińczycy Julie i Garfield, też poznani przez Ł., którzy okazali się... po prostu najlepsi na świecie! O nich będzie później i więcej, razem z wpisem o samym Chongqingu (który nadal się szykuje przez wieczne nie wiem, od czego by tu zacząć...). Na samym końcu był Kanadyjczyk chińskiego pochodzenia, którego zbytnia, jak mówił, zachodnia, otwartość nauczyła mnie tak niezbędnego jednak dystansu do tej całej idei, a tuż przed nim, bo tak miło nią zakończyć, spała (jako pierwsza!) u mnie w JiangBei Chinka, która nosiła angielską wersję mojego imienia. Eva jest drobniutką i najzwyczajniej kochaną dziewczyną, z którą jeden wieczór nauczył mnie bardzo wiele. Pysznie się i zaskakująco otwarcie się rozmawiało, spacerowało, gotowało i jadło (słynne pomidory z jajkiem, smażone suszone tofu i coś, co wikipedia nazywa przepęklą ogórkowatą, a co lepiej nazwać - zwłaszcza przed konsumpcją - z angielskiego, po prostu gorzkim melonem).




Eva pokazała mi, jak ciekawie i wzbogacająco jest gościć kogoś w swoim mieszkaniu, ale i jak można dać wiele od siebie. Teraz sama będę potrzebować noclegu w dalekim Pekinie i już nie mogę się odczekać, aż poznam... Emmę! Już zresztą zdążyła miło mnie zaskoczyć, bo zgodziła się od razu przyjąć nas w trójkę, mimo, że ja nastawiałam się wysyłanie mnóstwa wczesnych requestów. A ona była, znowu, pierwsza.

niedziela, 23 października 2011

Wesołe piątki, ponure soboty i piękna dżungla w brzydkim Chongqingu


Lubię piątki w Chongqingu. Pracuję do późna i też rano następnego dnia, więc nigdzie nie wychodzę, ale powrót do domu, który wtedy trwa dłużej niż zwykle, wystarczy, by mnie podnieść na duchu. Idę pod górę ulicą wyglądającą jak pięciokrotna Podgórna w Poznaniu, mijam przerażającą kolejkę do taksówek, bijące ciepłem blaszane beczki, na których zostały z dwa upieczone słodkie ziemniaki, które nadal pachną karmelizowaną skórką, sprzedawców wielkim tasakiem obierających jeszcze trzcinę cukrową, ludzi siedzących na plastykowych krzesełkach przed restauracją z hot potem, palących papierosy i czekających, aż zwolni się w środku miejsce, grille i mnóstwo patyków z korzeniem lotosu i innymi warzywami, tofu, wodorostami, grzybami, przepiórczymi jajeczkami i mięsem, mięsem, mięsem, które szykują się na nocnych, głodnych klientów; od czasu do czasu jakiegoś człowieka w piżamie, zmęczonych całym dniem żebraków, Chińczyka o bosych, brudnych stopach śpiącego na ławce, duże psy, które pojawiają się tylko wieczorami; atmosferę relaksu i szczęścia z okazji końca tygodnia, która jest radośnie zaraźliwa.

Soboty za to są zazwyczaj takie same, tak samo nieporadnie próbujące upić się słabym chińskim piwem i cieszyć kiepską klubową muzyką.

Niedziele to spokój, sen i oglądanie filmów. Czasem niespodzianki. Dziś przydarzyło mi się obudzić w miejscu, które nad ranem wyglądało na opuszczony, dziki angielski ogród, a w południe... wiele się nie zmieniło. Wydaje się oddalone o dziesiątki kilometrów od zgiełku miasta, a leży tuż nad moją ulubioną dzielnicą Nanping. Mieszkają tam jedyni ludzie, którzy mówią po angielsku, czyli studenci, ale niewielu z nich widać po sobocie. Po moich narzekaniach na brak prawdziwych parków, trawy i zapachu lasu w Chongqingu zobaczyłam to miejsce i była to taka niespodzianka, której było mi trzeba. Na chodniku co prawda korzenie drzew grzecznie podporządkowały się kostce brukowej, ale już za ogrodzeniem wyglądały na raczej szczęśliwe.







piątek, 7 października 2011

Beautiful Day

by U2.

Tego naturalnego angielskiego uczyłam się na piosenkach. W komedii romantycznej (z cyklu z Hugh Grantem) Music and Lyrics postać grana przez Drew Barrymore przyrównywała muzykę do pożądania, które odczuwamy na początku znajomości (postaci granej przez Hugh Granta to porównanie się spodobało), a słowa - do późniejszego odkrywania osoby. To muzyka i czasem liryczność, czasem zimno, ale zawsze tajemnica piosenek, które słuchałam przyciągały mnie to ich tekstów. Siedziałam ze słuchawkami na uszach, czytając równocześnie słowa, sprawdzając te, których nie znałam w słowniku i słuchałam i czytałam od nowa, i od nowa.

Ale nie czytałam nigdy Beautiful Day. Tę piosenkę po prostu się znało, to jedna z TYCH piosenek. Cokolwiek by to znaczyło. Wczoraj TYCH znaczyło karaoke-songs.

Nie przepadam za karaoke, a Chińczycy je uwielbiają, to jedna z niewielu rozrywek młodzieży. Ja doceniam w niej to, że muzyka leci razem ze słowami. I to, że wczoraj, kiedy E., O. i K. zaprosiły nas do swojego pięciogwiazdkowego wypasionego hotelu HENGDA na obrzeżach Chongqingu, w którym odbywają praktyki managerskie z AIESECu (czyli od czasu do czasu "pokazują się" gościom - czy się stoi czy się leży..., jak to w Chinach i kiedyś w Polsce) i na karaoke dla bogatych zobaczyłam tę, jakże zabawną przy śpiewających Chińczykach stojących przed ekranem, czyli tuż przede mną, zwrotkę:

 See the world in green and blue
See China right in front of youSee the canyons broken by cloudSee the tuna fleets clearing the sea out.
Jeśli o znaczeniach mowa, China ma ich wiele, ale ostatnie dni rzeczywiście są tu piękne.
Jest jeszcze tyle do zobaczenia! Nie tylko tu, ale wszędzie. The bird with a leaf in her mouth z kolejnej zwrotki można zobaczyć na całym świecie, a najczęściej tuż przed sobą (What you don't have you don't need it now,
What you don't know you can feel it somehow).