piątek, 30 grudnia 2011

Zimno-zimniej-koc

W Chongqingu coraz chłodniej. Nie żeby było jakoś mroźno na dworze, nawet nie pada. Lecz nieszczelne okna, beznadziejna jakość mieszkań i brak centralnego ogrzewania składają się na to, że w domu jest po prostu zimno. Mamy tylko klimatyzatory, z których ten w moim pokoju ledwo zipie. Dlatego też... dziś nastał przełomowy dzień! Postanowiłam wyciągnąć z torby, w której (między innymi...) przeprowadzałam się z NanPingu, elektryczny koc podarowany przez J. ze Szwajcarii. Wyjeżdżając powiedział: Weź go, zimą jest tu ciężko. Nigdy nie zdrętwieją Ci stopy, ale w domu się nie rozgrzejesz. Tak oto został przekazany mi koc-sprzymierzeniec, ciepły i śliczny, choć niewątpliwie też elektryczny i przy okazji, oczywiście, chiński, co nie brzmi dobrze, ale zima to zima. Pranie na naszej suszarni na balkonie nigdy by teraz nie wyschło, a i, żeby słowa J. się spełniły, trzeba naprawdę grube skarpetki nosić.



Jak już się tak chwalę swoim wielkim łożem, nie mogę nie pokazać też plakatu od Deimiona z Holandii!

Podarował go paru osobom po pewnej wystawie, o której też należy tu wspomnieć, bo na tej chińskiej pustyni kulturalnej była małą, acz bardzo miłą oazą. Zorganizowali ją niedawno zagraniczni tymczasowi wykładowcy uniwersytetu artystycznego (Holendrzy - fantastyczni! dobra energia, dobra muzyka, dobra rozmowa, dobre afterparty), a tematem miało być przeplatanie się wątków holenderskich i chińskich. Nie było szału - kiepskie oświetlenie, brak muzyki i wina oraz niewiele prac (a tłumy Chińczyków przyszły tylko na chwilę i głównie po to, by popstrykać fotki - trochę pracom i sobie przy pracach, najwięcej - obcokrajowcom), ale niektóre z tych niewielu były naprawdę ciekawe. Między innymi projekt jajko - smażenie w Holandii przez kolegę wykładowców i faksowanie rezultatów na bieżąco do Chin.
Obrazy Henka: po lewej - to, co widać plus starodawny chiński wiersz; po prawej - Dziewczyna z Perłą i... chińskimi oczami


by My


Jajka...

A skoro już o takich artystycznych przedsięwzięciach mowa, ostatnio byłam też na miłym jam session, chyba pierwsza taka inicjatywa w Chongqingu. Jeremy z saksofonem i mnóstwo innych ciekawych obcokrajowców z mnóstwem innych cudownych instrumentów. Dobry klimat, i zupełnie niechiński. Takie naładowanie baterii na jutrzejszego Sylwestra i zbliżający się wielkimi krokami Chinese New Year, czyli najpewniej tłumy, które miażdżą!...

czwartek, 29 grudnia 2011

Christmas in China (yeah, i know...)

MY (ja też, ale po drugiej stronie aparatu) 

Ale nie było tak źle, jak w tytule! Właściwie, to był wspaniały wieczór i naprawdę szkoda, że, jak co roku christmas-christmas-and-after-christmas już. ;)

Przed Świętami...


Merry Christmas! (daleko przed nimi) od uczniów, czapkimikołaja na głowach nie tylko już kasjerów Walmartu, ale i większości sprzedawców (czyli chyba połowy tutejszych ludzi) w Chongqingu, lampki i ozdoby na drzewach trochę jakby na święta, trochę jakby na Nowy Chiński Rok już... Mikołaje, śnieg i gwiazdy na oknach sklepów i restauracji – i tylko tam... ach, i jeszcze zwycięski widok w kategorii komedia (aka Święta w Chongqingu) – Chińczyk przebrany za Świętego Mikołaja, chyba najbardziej chucherkowatego na świecie.



Wigilia...

Atmosferę domu, ciepła, wszechogarniającej i zaraźliwej wesołości, jak również pyszne, w miarę możliwości tradycyjne jedzenie i czerwone wino zawdzięczam chongqchińskim przyjaciołom!

Lyosha w kuchni...
... placki na patelni!
Pierwsza taka kapusta w Chinach i pierwsza moja tam bagietka... 
A zebraliśmy się w następującym gronie: Magda (sałatka z tuńczykiem i jakby-polskimi ziemniakami), Olga z Rosjanką Eleną (coś, czego w Chongqingu się nie spotyka na co dzień – dobra czekolada!, tradycyjna rosyjska sałatka ryżowa z krewetkami i kukurydzą, pyszna bagietka, wino, owoce...), Lyosha, również Rosjanin (hit wieczoru – placki ziemniaczane!!!), Nowozelandczyk Jeremy - nasz kochany Santa (sztuczna i jakże chińska (jako jedyny element fusion) mała choinka!, prezenty!, czapkimikołajaielfów!, ser!!!, sztuczny i jedyny tutaj możliwy śnieg!!!!!! i, raz jeszcze, wino...) oraz skromna ja (świąteczna kapusta z grzybami i suszonymi śliwkami, podobno niezła!, sałatka i pierogi z grzybami, głównie ciasto i wałkowanie, to Olga i Elena okazały się pro, jeśli chodzi o hojne, niepopoznańskie upychanie farszu do środka - i cudowne sklejanie brzegów). PYCHA.


Po Wigilii...

Gdy, jakże niepotrzebnie, wyszliśmy po Wigilii do centrum, by może spotkać jakichś znajomych obcokrajowców, naszym oczom ukazały się większe niż normalnie, większe, niż kiedykolwiek, i absolutnie, jak prawie wszystko tu zresztą, niezrozumiałe w to chrześcijańskie, zupełnie nieazjatyckie święto, tłumy Chińczyków... Tłumy obezwładniające psychicznie i fizycznie. Dumnie i jakby zbyt radośnie dzierżyli infantylne balono-maczugi, którymi tradycyjnie (tradycyjnie?...) nawzajem (albo i, na nasze nieszczęście nie nawzajem) się okładali, śnieg w piance, wielkie misie i watę cukrową na przemian z szaszłykiem. Obok - setki zahukanych, choć w sumie próbujących wyglądać policjantów.

(Zdjęcia Omara z jego profilu na FB)

Dziękuję Wszystkim za wspaniały czas - my, gorzcy, niezbyt znowu bożni, wyznający od czasu do czasu jedynie kult Janis Joplin, do tego w BeerGardenie, cynicy z Chin, chyba odnaleźliśmy w nim właśnie to, co w naszą Wigilię (jak się w Chinach okazuje - jest dużo czyichś wigilii) mieliśmy odnaleźć - bycie razem, muzykę, ciepło, znane smaki, śmiech, refleksję i... tęsknotę za domem.


(Zdjęcia z Wigilii - Magdy, dzięki! Obróbka moja.)

środa, 21 grudnia 2011

"This has been the best day of my life"...



... powiedział spragniony towarzystwa Shaun do Woody'ego w filmie This is England, który oglądaliśmy z J. i Łukaszem, który przyjechał do mnie przez Couchsurfing. Nie pamiętam, czy to było przed czy po tym, ale w ramach poznawania Chongqingu postanowiliśmy z kolegą podróżnikiem spotkać się z niezastąpionymi Julie i Garfieldem jakieś dwa tygodnie temu - i to był właśnie taki "best day of my life", a przynajmniej jeden z fajniejszych tutaj dni.

Julie i Garfield...

Oni też mają konto na Couchsurfingu, o czym pisałam już tutaj. I są wspaniali! Jakkolwiek niemiło to zabrzmi, najbardziej lubię ich dlatego, że nie do końca są chińscy (obcokrajowcy, którzy kiedykolwiek mieli do czynienia z absolutnie inną i taką dla nas niezrozumiałą, nie-logicznie-i-na-około-myślącą, a przede wszystkim, niezbyt przebojową naturą Chińczyków, będą wiedzieli, co mam na myśli). A znaczy to, że mają dużo zainteresowań, ciekawą pracę (Julie robi reportaże dla radia), a pieniądze, które zarabiają nie wydają się służyć powierzchownemu podwyższaniu swojej pozycji społecznej - przeznaczają je na podróże i nietuzinkowe tu rozrywki, - łowią ryby, chodzą na siłownię (Garfield przybrał sobie właśnie takie imię angielskie, bo, po pierwsze, fonetycznie współgra z jego chińskim, ale oprócz tego podobno rzeczywiście przypominał kiedyś najsłynniejszego kota z komiksu - zarówno w nawykach żywieniowych, jak i w posturze; później Garfield postanowił, że schudnie i zacznie prowadzić zdrowy tryb życia, i od tego czasu wytrwale ćwiczy prawie codziennie), znają historię miasta i różne ciekawostki na jego temat, którymi dzielą się z innymi, robią zapierające dech zdjęcia, gromadzą wiedzę, muzykę, doświadczenia. Oboje pokazali mi bardzo wiele ciekawych miejsc, rzeczy i przekąsek w tym - na pierwszy rzut oka - zdecydowanie nieciekawym miejscu - zwiedziliśmy dawną operę, bramy miasta, zagłębiliśmy się w tzw. znikające miasto (czyli stare, niezwykle lokalne ulice, gdzie żyją raczej ubodzy Chińczycy tak, jak żyli kiedyś, przed napływem wysiedlonych ludzi z obszaru Tamy Trzech Przełomów i przed przebudowywaniem miasta na modłę typowo zachodnią), wspinaliśmy się po Nan Shan, gdzie pachniało nawet trochę lasem i... ach, w wakacje pojechaliśmy nad jezioro - czyli tam, gdzie Chińczycy nie jeżdżą, bo jezioro jest niebezpieczne i wolą kąpać się w zatłoczonych i brudnych basenach publicznych, nawet jak jest 40 stopni upału, a latem to tutaj standard. O tym wszystkim dokładniej napiszę, opatrując w zdjęcia, gdy wreszcie powstanie notka o samym Chongqingu. Bo prawie wszystko, co tu dobre, pokazali mi oni.

Julie, if you’re reading this, forgive me not writing in English. Believe me though, I’m saying all good things about you guys, and I'm afraid my attempt to describe you here totally fails to capture your awesomeness anyway! :) Or my gratefulness to you for showing me around and teaching me about all sorts of things.

Łukasza i mnie niedawno postanowili zabrać w tak popularne tutaj zimową porą gorące źródła. I tak oto dowiedzieliśmy się, że Chongqing to nie tylko miasto gór, miasto mostów i miasto pięknych kobiet, ale i miasto gorących źródeł! Na szczęście pojechaliśmy bardziej za miasto, w proste, ale nie tak zatłoczone i jak najbardziej wspaniałe naturalne gorące źródła - czyli parę basenów o różnych stopniach supergorąca - czyli... spełnienie marzeń wszystkich dzieci - wielka, wanna z niekończącymi się zapasami nieskończenie ciepłej wody! Było super. Oczywiście, na wiosze za wiochą Chongqing (tak mówię o tym mieście, bo pozbawione ono jest większej liczby obcokrajowców, za to pełne nieumiejących zachować się Chińczyków podekscytowanych naszym widokiem, wskazujących na nas palcami i wszelkimi przedmiotami z wbudowanym aparatem fotograficznym) robiliśmy z Łukaszem jeszcze większą furorę, ale co tam, mieliśmy frajdę z wielką wanną, więc się nie przejmowaliśmy. Julie starała się wytłumaczyć mi też, jak profesjonalnie pływać delfinem, bo, jak się okazało, z sukcesami trenowała przez parę lat pływanie. Tak, było super.


Po małym pływanku w letniej wodzie i dużym relaksie w najgorętszym źródle, poszliśmy na noodle, które Garfield pochłonął, zanim ja zaczęłam jeść (gorące!) – widocznie pozostałość po kocie. Zanim wszyscy razem wróciliśmy do mojego domu (zgarniając po drodze Lyoshę, kolegę Rosjanina) i zrobiliśmy zakupy na wspólną kolację, już zdążyliśmy znowu zgłodnieć. Podjęliśmy wyzwanie: wspólne lepienie chińskich pierogów i zabraliśmy się do pracy, która okazała się wspaniałą zabawą.

I pyszną! Farsze: grzyby-imbir-czosnek-tofu i szczypiorek-imbir-jajko. Do tego sałatka z korzenia jednej z chińskich kapust, wyborna i oczywiście bardzo ostra, druga sałatka z sałaty, która została po korzeniu, równie ostra. Prażone orzeszki ziemne. A obok, ekhm, kościsty kurczak i... świńskie uszy. Podobno nawet niezłe...

Jak się robi pierogi po chińsku? Zupełnie tak, jak nasze, przynajmniej ciasto. Potem robi się orientalnie, czyli skomplikowanie. Garfield odkrawał tylko pasek z ciasta i kształtował z niego walec, by potem kroić go na małe części, które przypominają nasze leniwe kluski, tudzież kopytka. Każde kopytko spłaszczaliśmy, udając, że to ambitne zadanie, by przekazać następnie płaski kawałek ciasta naszemu mistrzowi do rozwałkowania na zgrabne kółko, by potem on z kolei mógł nam je przekazać, byśmy mogli wypełnić je farszem i zamknąć – wszystko szło w mig.


Chociaż... sklejanie brzegów pieroga chińską metodą to już nie taka łatwa sprawa. Po jakimś czasie zrezygnowałam z żenujących prób tworzenia palcami zawiniętej falbanki i sklejałam brzegi widelcem, po polsku.  Następnie pierogi gotowaliśmy – oczywiście w woku – i jedliśmy maczając w sosie octowo-sojowo-czosnkowym. Jedzenie pierogów pałeczkami to też było wyzwanie, na szczęście bardzo smaczne.


 


Na sam koniec, trochę więcej wkładu Polaków i Rosjanina – jak można się domyślić, alkoholowego. Grzane wino! Najtańsze i najlepsze! Z pomarańczami, cynamonem przywiezionym z Polski przez Łukasza, chińską przyprawą 5 przypraw i miodem. Pycha.

Jak Chińczycy nas opuścili, przyszedł czas na białe after party na balkonie. Kończenie trzeciej butelki, która obroniła się przed stratą alkoholu w ogniu i stary rosyjski rock.



Lyosha...

Tak tylko w ramach dygresji (choć daleko od tematu, naturalnie, nie odchodzimy), z naszymi rosyjskimi braćmi to jednak jest... konkretnie, się mówi? Parę zdjęć z Ci Qi Kou (autentyczne stare miasto) i baijiu (podstępnie niewinna nazwa biały alkohol) nad rzeką. Lyosha uparł się, że baijiu nie należy popijać – jak na prawdziwego blisko dwumetrowego Rosjanina więc po każdej porcji z przenośnej szklaneczki męsko wąchał ciasteczko.






Łukasz...

Długo by. O Łukaszu i jego podróży przez Azję można, a wręcz należy poczytać na jego własnym blogu: http://www.lukaszstecko.pl/. Konkretnie TUTAJ pisał o Chongqingu. Fantastycznego w Wietnamie, Łukasz!


A propos, wszystkie zdjęcia z dzisiejszego wpisu są od Łukasza, obróbka - moja.

To tyle, naprawdę dobry dzień w Chinach, pod koniec jesieni. I inspiracja do lepienia pierogów na Święta.

czwartek, 15 grudnia 2011

Niedziela w środku tygodnia i Święta w Chongqingu, czyli kapusta kiszona na szybko

Trochę zimowej nostalgii (to naprawdę już środek grudnia?!).

Słucham Joni Mitchell, czuć od niej powiew wiosny i biel zimy... Mogłabym wypić ciebie całą skrzynkę, a i tak bym trzymała się na nogach. Zima ma tu inny zapach, nie tak intensywny, nie tak oczywisty, albo po prostu nie ten. W Polsce jak się nim zaciąga, to kłuje w nozdrza, serwując równocześnie płucom orzeźwiającą dawkę specyficznego mentolu. Ten zapach to zwiastun śniegu, który prędzej, czy później, ale w Polsce nadejdzie na pewno.

Tutaj jest za to też dużo mandarynek i pomarańczy, na szczęście. I czerwone wino, odkrycie z Ł. (tylko 13 yuanów! najtańsze i brane co najmniej po trzy, na laołaja, wbrew przesądom Chińczyków i na złość ich skonfundowanym spojrzeniom), które w moment może zamienić się w grzane, pite na kanapie.


Przedwczoraj żegnaliśmy M., tak że niedziela przypadła mi na środę. Było ciężko wstać do pracy i przełknąć nawet smak gumy do żucia na śniadanie. Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają, niektórzy wpadają na chwilę, jak  couchsurfer Ł., wnosząc dużo radości i zabierając jeszcze więcej na dalszą swoją podróż. Inni wracają tylko na Święta i sylwestra, pozostali czekają, ale tęsknią za swoimi. Pół roku, wcale nie tak zawsze kolorowe, zlatuje niczym miesiąc wakacji.

Czy naprawdę niedługo już Święta?

Święta z Chinami mają tyle wspólnego, co Chiński Nowy Rok z naszą kulturą. M. mówił, że parę lat temu to właśnie dopiero Chiński Nowy Rok był nostalgiczny, bo wszyscy i wszędzie byli razem, ale przedtem nie czuć było jeszcze w ogóle świątecznej atmosfery, żaden znak nie przypominał, że trzeba się razem niedługo zebrać, pogotować, posiedzieć, porozmawiać, połamać opłatkiem, czy chociaż uśmiechem przetykanym makiem. Podjadać przed, spożyć wieczerzę, ponarzekać na przejedzenie, zabrać się za deser i pękać w szwach (kutia, jak zwykle, za słodka, ale wezmę sobie jeszcze  t r o c h ę). Teraz jednak, mieszkając w centrum, bombarduje mnie widok sztucznych choinek i czapek Mikołaja na głowach kasjerów w Wlamarcie, dźwięki Jingle Bells, a wręcz Cichej Nocy po chińsku i rzucane od czasu do czasu Happy Christmas! przez moich uczniów.

Powoli zaczynają się pytania o plany na Święta. – You know, there’s gonna be a party at Hilton, nice Christmas Eve dinner and stuff. – Yeah... I think we’ll meet up with friends and have some dinner together anyway. Tylko, że gdzie ja znajdę liść laurowy, kminek i koper? Trudno, będzie bigos po chińsku.

Lubię, jak jakieś danie chodzi mi po głowie, nie daje spać i każe wtapiać się w różne blogi kulinarne, zanim nie skompiluję przepisu, który odpowiada mi – i, w miarę, chińskim warunkom. Najbliższe wyzwanie – kapusta kiszona, na szybko, bo nie ma już czasu. Hasło wypróbowany przepis emigrantów na blogu  (Suma Wszystkich Smaków) brzmiało wystarczająco przekonująco. Plan na dziś: jeszcze raz obciąć jeszcze bardziej zniszczone paznokcie, kupić ziemniaki, kupić kapustę i... ją ukisić. Brzmi jak Polska i brzmi wspaniale!

A poza tym, robi się tu coraz zimniej. Zamiast śniegu co prawda widać tylko przerażające opary po włączonych klimatyzatorach (swojskich grzejników tu brak), ulatniające się z wieżowców, a żebrzący garbaty chłopiec nadal nie ma na sobie koszulki, ale ręce marzną, schną i domagają się rękawiczek.

Na koniec, trochę ciepła i jakby mgliste, ale tym bardziej fantastyczne wspomnienia z beergardenu, szczodrze oferującego wolny kabelek USB, z nie-tak-wcale-dawna, ale kiedy jeszcze sam sweter wystarczał.