środa, 21 grudnia 2011

"This has been the best day of my life"...



... powiedział spragniony towarzystwa Shaun do Woody'ego w filmie This is England, który oglądaliśmy z J. i Łukaszem, który przyjechał do mnie przez Couchsurfing. Nie pamiętam, czy to było przed czy po tym, ale w ramach poznawania Chongqingu postanowiliśmy z kolegą podróżnikiem spotkać się z niezastąpionymi Julie i Garfieldem jakieś dwa tygodnie temu - i to był właśnie taki "best day of my life", a przynajmniej jeden z fajniejszych tutaj dni.

Julie i Garfield...

Oni też mają konto na Couchsurfingu, o czym pisałam już tutaj. I są wspaniali! Jakkolwiek niemiło to zabrzmi, najbardziej lubię ich dlatego, że nie do końca są chińscy (obcokrajowcy, którzy kiedykolwiek mieli do czynienia z absolutnie inną i taką dla nas niezrozumiałą, nie-logicznie-i-na-około-myślącą, a przede wszystkim, niezbyt przebojową naturą Chińczyków, będą wiedzieli, co mam na myśli). A znaczy to, że mają dużo zainteresowań, ciekawą pracę (Julie robi reportaże dla radia), a pieniądze, które zarabiają nie wydają się służyć powierzchownemu podwyższaniu swojej pozycji społecznej - przeznaczają je na podróże i nietuzinkowe tu rozrywki, - łowią ryby, chodzą na siłownię (Garfield przybrał sobie właśnie takie imię angielskie, bo, po pierwsze, fonetycznie współgra z jego chińskim, ale oprócz tego podobno rzeczywiście przypominał kiedyś najsłynniejszego kota z komiksu - zarówno w nawykach żywieniowych, jak i w posturze; później Garfield postanowił, że schudnie i zacznie prowadzić zdrowy tryb życia, i od tego czasu wytrwale ćwiczy prawie codziennie), znają historię miasta i różne ciekawostki na jego temat, którymi dzielą się z innymi, robią zapierające dech zdjęcia, gromadzą wiedzę, muzykę, doświadczenia. Oboje pokazali mi bardzo wiele ciekawych miejsc, rzeczy i przekąsek w tym - na pierwszy rzut oka - zdecydowanie nieciekawym miejscu - zwiedziliśmy dawną operę, bramy miasta, zagłębiliśmy się w tzw. znikające miasto (czyli stare, niezwykle lokalne ulice, gdzie żyją raczej ubodzy Chińczycy tak, jak żyli kiedyś, przed napływem wysiedlonych ludzi z obszaru Tamy Trzech Przełomów i przed przebudowywaniem miasta na modłę typowo zachodnią), wspinaliśmy się po Nan Shan, gdzie pachniało nawet trochę lasem i... ach, w wakacje pojechaliśmy nad jezioro - czyli tam, gdzie Chińczycy nie jeżdżą, bo jezioro jest niebezpieczne i wolą kąpać się w zatłoczonych i brudnych basenach publicznych, nawet jak jest 40 stopni upału, a latem to tutaj standard. O tym wszystkim dokładniej napiszę, opatrując w zdjęcia, gdy wreszcie powstanie notka o samym Chongqingu. Bo prawie wszystko, co tu dobre, pokazali mi oni.

Julie, if you’re reading this, forgive me not writing in English. Believe me though, I’m saying all good things about you guys, and I'm afraid my attempt to describe you here totally fails to capture your awesomeness anyway! :) Or my gratefulness to you for showing me around and teaching me about all sorts of things.

Łukasza i mnie niedawno postanowili zabrać w tak popularne tutaj zimową porą gorące źródła. I tak oto dowiedzieliśmy się, że Chongqing to nie tylko miasto gór, miasto mostów i miasto pięknych kobiet, ale i miasto gorących źródeł! Na szczęście pojechaliśmy bardziej za miasto, w proste, ale nie tak zatłoczone i jak najbardziej wspaniałe naturalne gorące źródła - czyli parę basenów o różnych stopniach supergorąca - czyli... spełnienie marzeń wszystkich dzieci - wielka, wanna z niekończącymi się zapasami nieskończenie ciepłej wody! Było super. Oczywiście, na wiosze za wiochą Chongqing (tak mówię o tym mieście, bo pozbawione ono jest większej liczby obcokrajowców, za to pełne nieumiejących zachować się Chińczyków podekscytowanych naszym widokiem, wskazujących na nas palcami i wszelkimi przedmiotami z wbudowanym aparatem fotograficznym) robiliśmy z Łukaszem jeszcze większą furorę, ale co tam, mieliśmy frajdę z wielką wanną, więc się nie przejmowaliśmy. Julie starała się wytłumaczyć mi też, jak profesjonalnie pływać delfinem, bo, jak się okazało, z sukcesami trenowała przez parę lat pływanie. Tak, było super.


Po małym pływanku w letniej wodzie i dużym relaksie w najgorętszym źródle, poszliśmy na noodle, które Garfield pochłonął, zanim ja zaczęłam jeść (gorące!) – widocznie pozostałość po kocie. Zanim wszyscy razem wróciliśmy do mojego domu (zgarniając po drodze Lyoshę, kolegę Rosjanina) i zrobiliśmy zakupy na wspólną kolację, już zdążyliśmy znowu zgłodnieć. Podjęliśmy wyzwanie: wspólne lepienie chińskich pierogów i zabraliśmy się do pracy, która okazała się wspaniałą zabawą.

I pyszną! Farsze: grzyby-imbir-czosnek-tofu i szczypiorek-imbir-jajko. Do tego sałatka z korzenia jednej z chińskich kapust, wyborna i oczywiście bardzo ostra, druga sałatka z sałaty, która została po korzeniu, równie ostra. Prażone orzeszki ziemne. A obok, ekhm, kościsty kurczak i... świńskie uszy. Podobno nawet niezłe...

Jak się robi pierogi po chińsku? Zupełnie tak, jak nasze, przynajmniej ciasto. Potem robi się orientalnie, czyli skomplikowanie. Garfield odkrawał tylko pasek z ciasta i kształtował z niego walec, by potem kroić go na małe części, które przypominają nasze leniwe kluski, tudzież kopytka. Każde kopytko spłaszczaliśmy, udając, że to ambitne zadanie, by przekazać następnie płaski kawałek ciasta naszemu mistrzowi do rozwałkowania na zgrabne kółko, by potem on z kolei mógł nam je przekazać, byśmy mogli wypełnić je farszem i zamknąć – wszystko szło w mig.


Chociaż... sklejanie brzegów pieroga chińską metodą to już nie taka łatwa sprawa. Po jakimś czasie zrezygnowałam z żenujących prób tworzenia palcami zawiniętej falbanki i sklejałam brzegi widelcem, po polsku.  Następnie pierogi gotowaliśmy – oczywiście w woku – i jedliśmy maczając w sosie octowo-sojowo-czosnkowym. Jedzenie pierogów pałeczkami to też było wyzwanie, na szczęście bardzo smaczne.


 


Na sam koniec, trochę więcej wkładu Polaków i Rosjanina – jak można się domyślić, alkoholowego. Grzane wino! Najtańsze i najlepsze! Z pomarańczami, cynamonem przywiezionym z Polski przez Łukasza, chińską przyprawą 5 przypraw i miodem. Pycha.

Jak Chińczycy nas opuścili, przyszedł czas na białe after party na balkonie. Kończenie trzeciej butelki, która obroniła się przed stratą alkoholu w ogniu i stary rosyjski rock.



Lyosha...

Tak tylko w ramach dygresji (choć daleko od tematu, naturalnie, nie odchodzimy), z naszymi rosyjskimi braćmi to jednak jest... konkretnie, się mówi? Parę zdjęć z Ci Qi Kou (autentyczne stare miasto) i baijiu (podstępnie niewinna nazwa biały alkohol) nad rzeką. Lyosha uparł się, że baijiu nie należy popijać – jak na prawdziwego blisko dwumetrowego Rosjanina więc po każdej porcji z przenośnej szklaneczki męsko wąchał ciasteczko.






Łukasz...

Długo by. O Łukaszu i jego podróży przez Azję można, a wręcz należy poczytać na jego własnym blogu: http://www.lukaszstecko.pl/. Konkretnie TUTAJ pisał o Chongqingu. Fantastycznego w Wietnamie, Łukasz!


A propos, wszystkie zdjęcia z dzisiejszego wpisu są od Łukasza, obróbka - moja.

To tyle, naprawdę dobry dzień w Chinach, pod koniec jesieni. I inspiracja do lepienia pierogów na Święta.

3 komentarze:

Majana pisze...

Fajnie sobie razem robiliście pierozki :))
A święta spędzasz takze w Chinach?

Pozdrowienia :)

fortunkuki pisze...

Wspolne robienie pierogów jest naprawdę super! :)

I tak, święta spędzam tutaj... wysilam się jak mogę, żeby znaleźć coś, co nadawałoby się na tradycyjne polskie danie. Ale ma to jakiś urok.

Pozdrawiam Cię!

Lukasz pisze...

Taak... Naprawde bylo przemilo i wspaniale xD. Dziekowac jeszcze raz za milo spedzony czas i koniecznie przekaz podziekowania Julie i Garfieldowi jak ich znowu spotkasz xD.
No i tak jak juz byla mowa: do zobaczenia w Polsce!
P.S. Nigdy nie zapomne siamania pierogow przy uzyciu paleczek xD