sobota, 9 czerwca 2012

Chongqing czyli podwójne szczęście

Niełatwo jest wracać do wspomnień. Nie wiem, dlaczego. Ale niedobrze jest chyba też od nich uciekać. Wracam dziś w nocy więc do Chongqingu – miasta, kryjącego w swojej nazwie podwójne szczęście.

Czy ludzie są tam aż tak, lub chociaż trochę, szczęśliwi? Nie wiem, ale uśmiechają się całkiem często – głównie nerwowo, do obcokrajowców. To miasto oddalone bowiem o 2 tys. kilometrów od wielkiej i jak najbardziej światowej stolicy, Pekinu, mimo, że wielkie, z centrum tworzonym na „mały Hongkong”, to mentalnie jest chińską, lokalną wioską.

Gdy miałam tu przyjechać, słysząc o ciągłym rozwoju tego ogromnego miasta wydzielonego, rosnącej popularności lekcji języków obcych i wychodzeniu Chin ku światu, wzięłam za pewnik to, że dogadam się tam po angielsku. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że nie tylko z ludźmi na ulicy, ale i absolwentami tzw. English studies, bardzo trudno jest się porozumieć. Pierwsi – ni słowa nie-po-chińsku (a i to rzadko w mandaryńskim standardzie), drudzy – kiepsko, no i sposób myślenia inny. Brak logiki (oczywiście tej, do której ja byłam przyzwyczajona), rozumowanie – i wyrażanie się – przez pryzmat zupełnie odmiennych doświadczeń, oczekiwań, filozofii, schematów, bardziej i mniej uświadomionych. Poza tym... ludzie – w przeciwieństwie do obojętnych już mieszkańców Pekinu – gapią się. Wytykają palcami. Robią zdjęcia, chcą robić sobie wspólne. Dziwią się, że jesz pałeczkami. Dziwią się, że jesz takie ostre... i jakie białe kobiety mają duże oczy, a mężczyźni włosy na rękach. Dwa angielskie wyrazy znane prawie każdemu: beautiful i strong. Zdjęcia, uśmiechy, wyciągnięte palce, tłum wokół, zdjęcia. Wołanie na ciebie laowai. Laowailaowai-śmiech-palec-zdjęcie. Czasem się kończy tylko na śmiechu.

A jednocześnie... raczej serdeczność, raczej ciekawość ciebie – Nowego. Małe radości, ale codzienna tasamość. Wielkie (i wcale nie tak rzadkie!) świętowanie, gdy się świętuje – i to w gronie najbliższej rodziny, z jeszcze większą ilością jedzenia – ale i nieustanna, żmudna praca we wszystkie inne dni. Wolne łażenie Chińczyków na ulicach i nieporównywalnie szybkie życie tych, których dzieci uczyłam w drogich, prywatnych szkołach.

Wiecznie deszcz (zwłaszcza latem i wiosną), brudno, śmierdząco, na każdym kroku restauracja lub bar z jedzeniem, koty, a wokół wszechogarniające to, co nazywają mgłą (widać, że niewielu bywało poza granicami, na ten przykład w Anglii).

Chongqing’s three hot’s: hot girls, hot weather and hot pot.
Czyli: piękne, filigranowe, niesamowicie kobiece, choć trochę nudno takie same, Chinki; pogoda mająca właściwości topiące... duszny, deszczowy, pełen nasilonych spalin i stęchlizny, niepowstrzymany  u p a ł – bez słońca...; syczuańska kuchnia – ostra, odrętwiająca, aromatyczna, ciężka, tłusta i wyjątkowo smaczna; potrawy głównie pod znakiem chili, pieprzu syczuańskiego i... glutaminianu sodu.


Duszące uderzenie smażonego chili po wejściu do restauracji.

Chongqing to miasto gór i mostów. Bez rowerów, ale z mnóstwem odważnych motorów, samochodów i taksówek – zawsze trąbiących i podwajających liczbę pasów ruchu, niezwracających uwagi na przepisy, które i tak pewnie nie istnieją.

Dzieci bez pieluch, z rozciętymi spodenkami.

Gdy gorąco – panowie chodzący z koszulkami podwiniętymi ponad brzuch. Panie – nigdy z głębszym dekoltem, ale zawsze z mocno odsłoniętymi nogami.

Tamta ratująca mnie wtedy wieczorna kolorowa fontanna – z bawiącymi się dziećmi i wodą tryskającą w rytm muzyki.

Przejażdżka po okolicy z Jeremym: półtorej godziny za nami – cywilizacja, Shapingba, uniwersytet, centrum, tutaj – pola, dzikie psy, przed którymi z ledwością uciekliśmy i jeden wielki, wysoki odbiornik radiowy na środku.

Łazienki bez mydeł okazują się całkiem znośne, jeśli są chociaż drzwi, a ty przyzwyczaiłeś się już do dziur w podłodze.

Szybkie bary i moje wskazywanie potraw – chcę to i to. Z czasem – chcę jajo z pomidorem/bakłażana hong shao/fasolkę z czosnkiem/noodle ze słodkich ziemniaków/mapo tofu... Jeszcze później – wo bu yao rou, czyli – proszę bez mięsa.

Soczysta trzcina cukrowa.

Sklepy, sklepy, sklepy, sklepy. Denerwujący sprzedający stojący na progu i klaszczący w celu zwrócenia uwagi przechodniów. Czasem mający hałasujące zabawki, które ich wyręczają.

Ludzie. Wszędzie tłum wolno idących, jakby zmierzających na jakiś wielki event typu koncert, którego nie można przegapić lub wyprzedaż luksusowego plastyku ludzi... A oni po prostu idą. Tłum – tłumy – po prostu tam są. Zawsze. (Zwłaszcza podczas jakiegoś nie-ichniego święta.)

I wszędzie. Jedynym miejscem wolnym od ludzi są chyba tylko klatki schodowe – wszyscy jeżdżą windami, inaczej się nie opłaca. Ja – czasem po schodach.

Kury w siatkach, kaczki dogorywające tam, gdzie pani siedzi i sprzedaje. Kotki i szczeniaczki w klatkach na ulicy – sprzedawane od ręki, bardzo cute, więc można na trochę wziąć.

Starzy ludzie rano ćwiczący taichi, wieczorem tańczący, za dnia – korzystający z tzw. siłowni na świeżym powietrzu, umieszczonych w różnych miejscach w mieście (ale żadnego placu zabaw).

Moja ukochana, radosna dzielnica Nanping. Niezasypiający ludzie. Czasem piszą wodą.

Jangcy – brudna, śmierdząca, olbrzymia. Kochana podczas upału nie do zniesienia, zwłaszcza w noce z soboty na niedzielę.

Urocza kawiarnia odkryta z Mattem w CiQiKou, potem – na nowo, z jednakim entuzjazmem, z Natalią.

Wieżowce.

I nie ma żadnego parku. Brak miejsca na park.

Niepohamowany śmiech na widok dziecka kąpiącego się na ulicy w wiadrze.

KTV (karaoke), imprezy w klubach prowadzących jedynie do świadomej degrengolady, rozcieńczone, mieszane ze spritem smutne wino lub supermocna i sromotna w skutkach biała wódka, czyli baijio. Trochę lepsze brązowe jinjio, pite na schodach w znośnej odległości od klubu (let’s get out of here, shall we), i dużo papierosów – tanich, jak cola, i wszechobecnych.

Dobre koncerty, wystawy, wydarzenia? I don’t think so.

Ale...

Niedobrze jest poddać się pierwszemu wrażeniu, że jedynymi rozrywkami tu są: jedzenie, chodzenie do klubów, KTV i robienie zakupów.

Należy np. wejść na couchsurfing i znaleźć wspaniałych, bardziej otwartych i jakoś prawdziwiej życzliwych ludzi. Nie być zamkniętym. Pozwolić im opowiedzieć więcej o historii, kulturze, o sobie. Wspólnie coś ugotować. Posłuchać muzyki. Przejść się razem do ciekawych miejsc w Chongqingu – bo takie tu naprawdę są (pierwsze bramy miasta, kolejka „górska”, pozwalająca w najszybszy sposób przemieścić się z jednej dzielnicy do drugiej, góra widokowa, stara opera, CiQiKou, czyli tzw. ancient town, muzeum Trzech Przełomów i pobliska hala ludowa, superciekawa, wyróżniająca się dzielnica artystów, cała pokryta studenckim graffiti, świątynia Luohan Si – mała, niepozorna, spokojna i taka inna – enklawa zgubiona wśród wysokich budynków w samym centrum miasta), jak również dać się zabrać do tych niedostępnych dla przeciętnego turysty – do znikającego miasta (niezwykle chińskiej, lokalnej, brzydkiej okolicy, która, jako kolejna, będzie zapewne niedługo wyburzona, by postawić kolejne nowe osiedla), na wspinaczkę pod wielką górę w niby-lesie, do skromnych, tanich gorących źródeł. Do domu. A nawet... nad jezioro (nawet, gdy pozostali mówią, że jezior nie ma, lub że nie wolno się kąpać) – największa dla mnie niespodzianka, wielka ulga.

Ludzie z Chongqingu...

Pamiętam ich dokładnie, może nawet zbyt dokładnie.
Chińczycy... Opisać ich można pierwszymi słowami paru obcokrajowców, z którymi (chyba dopiero z dobry miesiąc po przyjeździe) udało mi się spotkać: nie ufaj nikomu. Ale nie jest to opis wystarczający. Na szczęście.

Obcokrajowcy? Stosunkowo w Chongqingu ich niewielu, ale jakich...
Filipinka, która ma tu ciężko, ale sto razy lepiej, niż u siebie. Nie-nativespeakerzy, którzy muszą udawać w szkołach, że są ze Stanów. Podstarzali Amerykanie o raczej nieuchwytnym wyrazie twarzy, którym chyba nie wyszło tam i są tu, gdzie łatwo, tanio i gdzie kobiety bardziej niż chętne do małżeństwa. Bułgar, który przedstawia się imieniem angielskim i nie przyznaje się, skąd jest. Ludzie zachłyśnięci dużym miastem, zdający się nie zdawać sobie sprawy, jakie jest ono małe. Dużo nauczycieli, jeszcze więcej pseudo-nauczucieli. Ale i studenci, tancerze, modele, ciekawe, niezwykłe osoby. Podrywacze. Wiecznie szukający. Otwarci, pytający, słuchający. Ich oczy. Pytający, czekający na jedną odpowiedź. Mówiący, powtarzający zawsze te same historie nowo poznanym ludziom (i czasem też starszym znajomym). Para żegnająca się rano, nigdy się nie poznawszy. Nieznajomi, czujący, że się znają od zawsze. 

Czy jest tu fajnie? Nie do końca.
Czy warto tu przyjechać? Warto. 



[by powiększyć zdjęcia, można kliknąć na jedno i oglądać w pokazie]

































































4 komentarze:

Majana pisze...

Jak fajnie,ze jesteś:)
Ciekawie się czytało Twoje przeżycia. :) Fajnie,ze opisałaś i zalety i wady,pokazałaś zdjęcia.
Dla mnie to zupełnie inny świat, którego nigdy nie poznam. Dziękuję za tę relację.:)
Pozdrawiam serdecznie:)

fortunkuki pisze...

E tam, dlaczego nigdy! Granice PRAWIE otwarte. ;) No i zawsze możemy poznawać przez kuchnię - muszę trochę przepisów pozamieszczać. :)

Unknown pisze...

Potwierdzam Ewo..też mi brak tych wszystkich denerwujących rzeczy. Czy warto? Jak najbardziej. Po to żeby poznać inne i zobaczyć świat nie tylko z naszej zachodniej perspektywy. To taki "eye-opener"
Łukasz

Made of Nothing pisze...

Zawsze mnie zaskakuje jak mocno ludzie z innych kultur, którzy NIBY tak bardzo się od nas różnią, są tak BARDZO do nas podobni... To samo się dla nich liczy i często mają niemal identyczne poczucie humoru. A już wspólne gotowanie zbliża niesamowicie:)