wtorek, 12 lipca 2011

Kraj z metek na ubraniach



Chiny.

"Przyjechałaś ze swoim europejskim wyobrażeniem świata i całym systemem wartości, a nie powinnaś się tu niczemu dziwić" - odrzekł ostatnio G. na moje oburzenie, które dosłownie na sekundę, acz dosadnie wymsknęło się wyrazowi twarzy (bo ja WIEM, że tu nie jest tak, jak TAM, a TAM nie jest tak, jak TU, ale widocznie jeszcze się przyzwyczajam) na jego spokojne tłumaczenie mi zawiłego związku szefowej z P., który okazuje się jej bellboy'em, bo tak w ogóle to ona ma męża-grubą rybę w Szanghaju, o czym wszyscy wiedzą. Ale ona też jest bogata i jej wolno. To powszechnie akceptowalne - kiedyś wręcz nie wypadało mężczyźnie nie mieć konkubiny, jeśli posiadał określony status i pieniądze - teraz jest tak samo, lecz inaczej się nazywa. No i mamy równouprawnienie.

Tak. Jest tylko jedna rzecz, w której Chiny podobne są do Europy, zwłaszcza tej zachodniej - wszechogarniający, przytłaczający i niepozostawiający miejsca na absolutnie nic innego konsumpcjonizm. Poza tym, Chiny nie przypominają tego, co znam nawet w najmniejszej części.



Na początku byłam naprawdę zdezorientowana. Mimo, że wydawało mi się, że wiem, dokąd jadę i jak tam mniej więcej wygląda, przeżyłam coś, o czym tylko czytałam na studiach - culture shock. To było nie do uniknięcia.

Na samym początku, przez miesiąc, mieszkałam sama w wielkim mieszkaniu (tzw. apartamencie, ale o jego standardzie jeszcze napiszę...) i starałam się unikać wychodzenia na miasto czy choćby moją, zatłoczoną, jak wszystkie, ulicę bez towarzystwa znanego mi tubylca. Ciężko mi było znieść natrętne spojrzenia nieprzyzwyczajonych do widoku obcokrajowca Chińczyków. Nic nie rozumiałam, zalała mnie fala dialektów i zupełnie innych zachowań. Tolerancja zupełnie innych zachowań. Poznawałam wielu ciekawych ludzi, ale też siedziałam dużo w domu. Robiłam rzeczy, o które normalnie bym się nie podejrzewała. Dużo sprzątałam... Obejrzałam Avatara i KacVegas, które zgrał mi na komputer przemiły Chińczyk Jonny, interesujący się kinem amerykańskim, ale też europejskim, co jest tutaj wręcz niespotykane. Co więcej, pierwszy wzruszył mnie i ujął, a drugi szczerze rozbawił. Jadłam lody groszkowe z nadzieniem fasolkowym... I przeczytałam swoją pierwszą w życiu książkę science fiction, "A Hitchhiker's Guide to the Galaxy". Spodobała mi się i momentami bawiła do łez. To była wręcz idealna książka, by oddać to, w jakim stanie się wtedy znajdowałam. Jest tam fragment dokładnie opisujący, jak się czułam w tym nowym, nieokiełznanym świecie - tęskniłam za normalnoscia, choć tak naprawdę brakowało mi tego, co już znałam. Fragment pochodzi z rozdziału 5., w którym to Arthur po raz kolejny uniknął zagłady i znów znalazł się w innym miejscu we wszechświecie. Miał właśnie zainstalować sobie w uchu rybkę-tłumacza, a przyjaciel Ford przykazał mu jeszcze raz spojrzeć na tył przewodnika, mówiący DON'T PANIC... "Arthur (...) wished there was something simple and recognizable he could grasp hold of. He would have felt safe if alongside the Dentrassi underwear, the piles of Squornshellous mattresses and the man from Betelgeuse holding up a small yellow fish and offering to put it in his ear he had been able to see just a small packet of corn flakes. He couldn't, and he didn't feel safe." (Douglas Adams, The Hichhiker's Guide to the Galaxy)





Oprócz nagłej potrzeby swojskich płatków kukurydzianych...

Pierwsze, co mnie tu uderzyło dosłownie od razu po przyjeździe, to  hałas na ulicy. Samochody jeżdżące, jak im się podoba - zmiana kierunku jazdy co minutę, bez kierunkowskazów, ale z klaksonem, którego kierowcy używają tak, jak przechodnie rąk zamiast powiedzenia "przepraszam" - żeby się przedostać dalej, i szybciej. Szerokie drogi i wielki korek. A pośrodku tego całego chaosu - ludzie, przechodzący przez jezdnię od pasa do pasa, pomiędzy wydzielającymi zdecydowanie zbyt dużo spalin autobusami, samochodami i superszybkimi taksówkami, wydający czuć się tam zupełnie bezpiecznie.

Następnie smród i brud. Kosze, a właściwie przyczepy, z jedzeniem - mnóstwem jedzenia - i innymi odpadami na środku chodnika. Płyny przypominające ścieki płynące swobodnie, również po chodniku, by ominąć kosze (a właściwie przyczepy), jak Jangcy, która zresztą kolorem niewiele różni się od rzeczonych płynów, przepływa przez kolana tych, którzy odważyli się do niej wejść w upalny dzień nie bojąc się o swoje życie lub choćby utratę kończyn.

Potem ludzie i brak przestrzegania jakichkolwiek zasad wzajemnej koegzystencji. Spluwanie, smarkanie, dłubanie w różnych zakamarkach ciała i załatwianie podstawowych potrzeb fizjologicznych NA ULICY (gdzie indziej nie ma możliwości) jest na porządku dziennym. Ta prostota zachowań przejawia się również w języku, który jest fascynujący w swoim minimalizmie. Istnieje zwrot "xie xie" czyli "dziękuję" (btw, "nie ma za co" to po prostu "bu xie xie", czyli "NIE dziękuj", co zresztą ma odzwierciedlenie w używaniu j. angielskiego przez Chińczyków, którzy nie mając zbyt wiele styczności z autentycznym angielskim, tworzą niezliczone i kuriozalne kalki, jak np. właśnie "thank you" - "no thank you"), ale już, jak napisałam wcześniej, "przepraszam" nikt nie używa. Oni nawet nie mówią "tak", jak nie muszą, tylko kiwają głową lub używają różnych technik dźwiękonaśladowczych. Nie żegnają się, nie mają pojęcia o angielskim chit-chat i źle się czują postawieni w sytuacji mówienia o niczym, tak przydatnego do przetrwania w Europie! Jak już wyjeżdżają za granicę, np. na studia do, powiedzmy, Anglii, gdzie niektórych tam właśnie poznałam, mają wielki problem z integracją. Są domatorami, dla nich dobrze się bawić znaczy dobrze - i wspólnie! - zjeść. Słabo mówią po angielsku, ale, przede wszystkim, nie znają kultury tego języka - tak skrajnie innej od ich własnego. Mają jednak swój odpowiednik na angielskie nic nieznaczące "How are you?"! Oni pytają się, czy jadłeś już lunch. Tu jest tradycja jedzenia. Tu się nie pije tak, jak na naszym Wschodzie, czy... Zachodzie. A jak już się pije, to i porządny posiłek (a nie byle jakie zagrychy) musi być. I gambei, czyli do dna, albo znaczy, że się źle bawisz!

Potem propaganda - w telewizji, w telewizji w autobusach, na ulicach, w drogich miejscach typu KTV (szalenie popularne tu karaoke). Co się propaguje? Oczywiście komunizm. Ale również, paradoksalnie, podział klasowy. Miłość do kraju i wdzięczność podtrzymuje się sztucznie niczym niską wartość Yuana. Ludzie naprawdę wyglądają tu na szczęśliwych. Do teraz nie wiem, czy to dlatego, że to życie im się podoba, czy nie tylko nie znają, ale nie potrafią sobie wyobrazić innego.

Potem...

Fizyczna bliskość ludzi. Obejmowanie i trzymanie się za ręce przez przyjaciół i przyjaciółki. Noszenie dzieci w ramionach, jak w dzikich miejscach właśnie Azji, czy Afryki i Ameryki Południowej - trudno się tu przemieszczać z wózkiem ze względu na górzystość terenu, ale siłą rzeczy między dzieckiem a opiekunem (często są to dziadkowie) wytwarza się wyjątkowa więź - co później jest widoczne gołym okiem w ciepłych relacjach z większymi dziećmi.

Ciepło i chęć pomocy płynąca zewsząd. Prawie zewsząd - czasem bariera językowa nas przerasta, czasem mam wrażenie, że się mnie boją, czasem ja boję się ich. Ale zazwyczaj mają dobre intencje i chcą jak najlepiej. Wiedzą, że biała twarz może przynieść im zysk, ale nie zawsze o to chodzi. To się poznaje, tego się uczy poznawać. Niczym pozostałe zmysły niewidomego, moje zdolności rozumienia mowy ciała wyostrzają się z każdym dniem nierozumienia, co oni mówią. I nawet po tym, jak już zamówię jedzenie, dodam, że "la", czyli na ostro i podziękuję, tj. wszystko, co umiem po chińsku, dogadujemy się całkiem nieźle.

Więcej napiszę o samym Chongqingu, mieście w którym przyszło mi spędzić jeszcze ponad pół roku, ale w którym tydzień pędzi za tygodniem, a miesiąc leci za miesiącem w niesamowitym tempie.







1 komentarz:

Majana pisze...

Ciekawie opowiadasz o Chinach:). Czyta się z przyjemnością.
Pozdrawiam.