wtorek, 20 września 2011

Jesień w Jiangbei

Ostatnie dni są ciemne i brzmią fortepianem Niny Simone. Wszystko się tu zmienia. Ja i to, co dookoła. Czas leci, a ja patrzę na skośnookich inaczej - i oni inaczej patrzą na mnie. Chyba coraz mniej się sobą dziwimy.

Nadeszła jesień, a z nią deszcz (ale inny, niż ten letni - szary i zimny). Na straganach pojawiły się pomarańczowe owoce przypominające z wyglądu małe, niedojrzałe pomidorki - w smaku i konsystencji natomiast jakiś nadzwyczajny dżem, ich nazwy jednak nie sposób zapamiętać po angielsku, a polska wikipedia o nich nigdy nie słyszała. Ale nazwa jest nieważna, jem je jak szalona, ze skórką!, rozkoszując się miąższem, który wylewa się z dojrzałych owoców do plastykowej siatki, do mnie i po moich palcach.

Zmienia się pogoda i zmieniają się ludzkie przebrania. Chinki nie udają już długonogich lalek na koturnach i w wymyślnych sukienkach. Zakładają długie swetry i urocze płaszczyki, a na ich małych stopach znajdują się prawdziwe buty. Chińczycy za to rosną w bluzy, których nie podwijają ponad brzuch, żeby się ochłodzić. Od czasu do czasu można jeszcze spotkać kogoś zagubionego w deszczu, noszącego T-shirt czy sandały.

Każdy ma parasol, parasole są wszędzie. Codziennie pytam: Czy w Chongqingu codziennie pada jesienią? Deszcz mnie przygnębia. I codziennie słyszę odpowiedź: Nie, tylko w te dni.

Zmieniło się moje miejsce zamieszkania. Teraz urządzam sobie 15-minutowy spacer do pracy, nie jeżdżę już po całym Chongqingu od szkoły do szkoły, od grzecznych maluszków do tych niegrzecznych, od 40 przedszkolaków w jednej klasie do 4 nastolatków w innej, w innym miejscu. Podoba mi się, mogę zacząć uczyć naprawdę. Ale dzielnica, Jiangbei, w której teraz przyszło mi żyć, nie przypomina zupełnie tej chińskiej, lokalnej, magicznej a zarazem naturalistycznej starej dzielnicy Nanping, którą z ciężkim sercem opuszczałam - a razem z nią właścicieli moich małych ulubionych barów, którzy zawsze witali mnie promiennym uśmiechem i od razu wiedzieli, co z moich paru ulubionych dań mi podać, i koty, i psy, np. tego małego z dzwoneczkiem na szyi, do których przyzwyczaiłam się po drodze z przystanku do domu (do domu), a które na początku, gdy jeszcze gubiłam się nawet na krótkich dystansach służyły mi za drogowskazy, i fryzjera, który machał mi za każdym razem jak przechodziłam po naszym pierwszym i jedynym razie, i ludzi, którzy nigdy, ale to nigdy nie zasypiali, którzy, siedząc nieruchomo pod ciemnymi drzewami lub jedząc w barze na świeżym powietrzu, czy rozmawiając przez telefon koło fontanny, wyglądali jak duchy, gdy wracałam deptakiem o 2, 3, 4 nad ranem).

Mieszkam więc w Jiangbei i zamiast pierożków na parze z warzywami i tofu plus słonego jajka jem na śniadanie sztuczną drożdżówkę z tzw. piekarni i piję zachodnią pseudo-kawę, zamiast jeszcze ciepłego mleka sojowego sprzedawanego w woreczku lub plastykowym kubku. Mieszkając w Jiangbei nie po drodze jest też na Nanbin Lu, drogę w Nanping, gdzie można dotrzeć do Jangcy po sobotnim wieczorze. Jangcy nie jest brudna i śmierdząca po odpowiedniej dozie alkoholu i o rozsądnie ciemnej porze. Ale czuję się tu nieźle, znów przyzwyczajam się do zmian. Poza tym jest za zimno na zmaganie się z prądem.

Na moim osiedlu jest dużo zieleni, ale też mnóstwo wieżowców postawionych blisko siebie - tak że niemal widzę, co ludzie robią w swoich domach. Gdy nie mogę spać, otwieram oczy bo i tak nie ma sensu ich zamykać, a moja łóżko jest skierowane tak, że widzę wszystkie okna, w których świeci się światło. Patrzę, jak stają się ciemne jedno po drugim, co parę minut. Wszyscy idą spać, żeby jutro rano wstać i kupować, jeść, pracować, udawać, że się pracuje, jeść, przesyłać sobie uśmiechy, zmagać się z deszczem i znowu spać od nowa.

Kupiłam dziś w moim najbliższym, nie-chińskim, international markecie woreczki z suszonymi pachnącymi kwiatami - zaintrygowały i przyciągnęły mnie same do stoiska. Lubię robić zakupy do domu - moja kuchnia wypełnia się przedmiotami, zapasami przypraw, suszonych daktyli, orzeszków, różnymi rodzajami noodli, ryżu i oczywiście czosnku i imbiru. W sypialni wiszą na razie tylko pachnące woreczki.




Brak komentarzy: