środa, 30 listopada 2011

Psychodeliczne popołudnie gwałtownie przerwane spokojnym cliché

Kupiłam ostatnio tzw. empetrójkę za 29 yuanów ze straganu na ulicy. Nie ma wyświetlacza i jest leciutka jak piórko, ale strasznie się z niej cieszę . Wracając dziś z pracy założyłam więc słuchawki na uszy, wcześniej umieściwszy w nich muzykę magicznych Arms and Sleepers (nadal nie mogę darować sobie, że przegapiłam ich koncert, który odbył się tu, w mieście prawie bez dobrej muzyki, w lato, tak to jednak jest, jak jesteś tu sam – a tak na początku było – i nikt nie zna miejsca, gdzie odbywają się występy na żywo – a większość nie zna, a do tego Facebook jest zablokowany i wpis grupy o trasie po Azji mi umknął – z brakiem jakichkolwiek komentarzy pod informacją o występie w Chongqingu). Szłam w górę i pomiędzy postrockową perkusją i darkjazzową trąbką planowałam, co zrobić w domu po powrocie. moje myśli balansowały pomiędzy odgrzać risotto grzybowo-pomidorowe z brązowego ryżu, które ugotowałam wczoraj w ramach zdrowego odżywiania czy też przerwy od pysznego, acz ciężkiego i jednak mało pożywnego jedzenia kuchni syczuańskiej co tam jeszcze dodać, żeby tak nie śmierdziało – po przesypce białego pieprzu... Potem – pożegnać się za pomocą nożyczek z żałośnie zniszczonymi paznokciami (pozostałość sprzed diety anty-chongqing) i obrobić wreszcie zdjęcia z Pekinu. A potem może o nim w końcu napisać? Tyle wrażeń.

Ale myśli tu nie jest prosto utrzymac... W moją muzykę zaczęły wkradać się dźwięki miasta, tworząc typową mieszankę psycho – melodyjka z „rynku” – ta sama, nieustająca i nieustająco denerwująca, trąbienie, nawoływanie do kupna zimnych noodli (liaaaaaaaaang mian! si kwai, si kwai!), tłum ludzi, upominanie się żebraków o pieniądze oraz ich własne piosenki puszczane z przenośnych odtwarzaczy – każda inna i wszystkie obok siebie.

To ci ostatni zawsze sprowadzają mnie na ziemię. Widuję ich codziennie, zawsze tych samych, choć czasem rozstawionych w innych miejscach.

Przed relacją z Pekinu warto napisać o czymś, co przeczytałam o jego historii przed wyjazdem. Przewodnik (Podróże z Pasją: Chiny, Global PWN 2011) mówi: „Podczas gdy dwór cesarski żył dostatnio, oddzielony od społeczeństwa murami, warunki życia mieszkańców przedmieść były zupełnie inne. Kang Youwei, kantończyk, który odwiedził Pekin w 1985 r., tak opisał ten rozdwojony świat: Żebracy są tu wszędzie, gdziekolwiek się spojrzy. Bezdomni, starcy, ułomni i chorzy, którymi nie ma się kto zająć, umierają na ulicach. Tak dzieje się każdego dnia. Obok nich zaś stale przejeżdżają z hukiem karety urzędników.”

A ja, będąc w samym Chongqingu, mieście-wiosce, widzę ten zatrważający kontrast na każdym kroku. Tutaj – błyszczący sklep Louis Vuitton, tam – prosząca o dwa yuany stara kobieta. Tutaj, przy moim domu – wielkie centrum handlowe o wpasowującej się w klimat Paradise Walk, tam – ...

... Mama z dzieckiem z widocznym wodogłowiem – czyta mu i bawi się z nim. Tata z niepełnosprawnym dzieckiem na czymś w rodzaju leżącego wózka inwalidzkiego – specjalnie go odkrywa, żeby było widać nogi, które przy jego paraliżu prawie całkowicie zanikły, a gdy przechodzący zlituje się i podczas deszczu postawi nad chłopcem swój parasol, przestawia go tak, by jego kalectwo wciąż było na pierwszym planie. Żona z niewidomym mężem grającym na bliżej niezidentyfikowanym chińskim instrumencie, z jedną ręką trzymająca go za rękaw, a drugą wyciągniętą ku przechodniom. Śpiewająca dziewczynka na wózku-kładce, odpychająca się od ziemi rękoma, z jedną stopą w bucie, z drugą bosą i podniesioną ku górze, by 6, rozłożonych po 3 po jej obu stronach palców było na wierzchu. Malujący obrazki o tym samym wzorze mężczyzna pozbawiony rąk. Stojący pośrodku wejścia do pasażu z jedzeniem wijący się mężczyzna z jedną przerażająco przerośniętą nogą.

Od niektórych Chińczyków słyszałam już, że opieka zdrowotna nie jest tu powszechna, a niewyobrażalnie droga i gdy ktoś zapada np. na nowotwór, musi po prostu pogodzić się z nieuniknioną śmiercią bez walki. Pytałam ostatnio koleżankę z pracy o jakikolwiek rodzaj rehabilitacji dla takich dzieci, które widzę z rodzicami na ulicy – ale nie wiedziała, czy jest dostępny – pewnie nie. Dlatego też pewnie, skoro w tym, w sumie biednym społeczeństwie (nie licząc karet), skupionym raczej na kulcie piękna, niż na wrażliwości na ból innych, nie można kalectwa wyleczyć, pozostaje się z nim obnosić - przynajmniej w ten sposób może przynieść drobne codzienne pieniądze.

Parę dni temu widziałam kolejny akt desperacji – starszego mężczyznę tuż przy zaludnionym wejściu na „rynek”. Rozłożył koc i położył na niej nieruchomą żonę. Sam klęczał obok i, nie podnosząc nawet głowy, prosił o pieniądze i odprawiał coś w rodzaju modlitwy.

To wszystko psuje dźwięk muzyki w uszach i obraz świata bezpiecznie zatopiony w europejskiej głowie, tak że plany o obcięciu paznokci wydają się jeszcze bardziej nic nieznaczące, niż w są rzeczywistości, a zarazem te inne, teoretycznie bardziej szlachetne, też nie wydają się specjalnie tu pomocne. To wszystko przywodzi od razu też na myśl jednak tak bardzo czasem potrzebne cliché – że w domu wcale nie jest tak źle.

No i nie mamy zablokowanego Facebooka! Ani Youtube. 


Brak komentarzy: