środa, 2 listopada 2011

Wuxi

Nie, to nie ta miejscowość koło Szanghaju - musiałam tłumaczyć za każdym razem, gdy przed ostatnim świętem narodowym mówiłam Chińczykom o swoich planach, a mówiłam pewnie niepoprawnie (warto to tu przyjąć za pewnik).  - To jeszcze Chongqing! Prawie 500 km od centrum, ale Chongqing.

Miałam o tej wyprawie pisać już wcześniej, ale znów zrobiłam tyle zdjęć, że nie mogłam się zdecydować, które tu zamieścić. Teraz, przed jutrzejszym wyjazdem do Pekinu, z którego przywiozę jeszcze więcej wspomnień, czas najwyższy nadrobić zaległości. Nie pojechałam co prawda w okolice Szanghaju, gdzie daleko i światowo, ale i tak (albo tym bardziej) było pięknie i z przygodami.

Razem z najfaniejszą chińską rodziną - Arniem, jego żoną Cherry i ich córką Little Cherry (która jak zając bez przerwy skakała w poszukiwaniu kwiatów, robaków i, to pewnie od swojego imienia, małych wisienek) zobaczyliśmy Park Narodowy Hongchiba z mnóstwem kolorów, prawie pływaliśmy w chmurach i mgle, napotkaliśmy na szlaku mnóstwo zwierząt, widzieliśmy ludzi najprostszych z możliwych (a może nie?) i wdychaliśmy dziwnie świeże powietrze. Kupiliśmy od wieśniaków zwykłą kapustę, zjedliśmy na łące lunch i strasznie, ale to strasznie zmarzliśmy.













 









Po drodze były też grobowce na mrożących krew w żyłach skałach, które ktoś w tajemniczy sposób 2000 lat temu wniósł pomiędzy nie. Była i stara kopalnia soli, a naprzeciwko - prawie równie stary pan, który opowiadał Arniemu i przechodzącym słuchaczom o czasach, gdy tam jeszcze pracował. Przechodziliśmy obok jego i innych chatek, w których mieszkali od zawsze, i było to widać. Senna atmosfera braku oczekiwań. Kot, puste pudełka po mleku, telewizja, szykowanie lunchu i skromniutka emerytura co miesiąc, która nobilituje tych, którzy kiedyś chodzili do kopalni.














A już w miasteczku - szewc, krawiec i dentysta na ulicy, a razem z nimi sprzedawcy wszystkiego. Głównie jednak jedzenia: mięsa, tofu, najróżniejszych owoców (wtedy już zaczął się sezon na zielone mandarynki!), tytoniu oraz białych cukierków, co smakowały jak połączenie środka bezy ze skarmelizowanym cukrem, i które trzeba było rozbijać młoteczkiem, by podzielić na części.





Było jakieś trzy razy zimniej, niż w centrum Chongqingu, zimno, bardzo zimno, ale i niezwykle ciepło zarazem. Deszczowo-odświeżająco, uśmiechowo-przytulnie. I dużo jedzenia.

3 komentarze:

Martyna pisze...

Lubię czytac Twojego bloga- zawsze chciałam takiego prowadzić, ale za mało przygód i podróży w moim zyciu ;) Pozdrawiam!

fortunkuki pisze...

Jestem pewna, że Twój aparat może to nadrobić. :)

Majana pisze...

Świetne zdjęcia i dobrze się czyta :).
Fajnie pokazujesz swoje wycieczki.

Pozdrowienia:)